Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pewnego razu w trakcie jednej z tych rozmów rozgorzała dyskusja na temat spirytyzmu i wirujących stolików, którymi wówczas wszyscy się pasjonowali. Inżynier wojskowy twierdził, iż to zjawisko jest dziełem uczestniczących w nim duchów. Pozostali przeczyli temu, tłumacząc je innymi siłami natury: magnetyzmem, siłą przyciągania, autosugestią itd. Nikt jednak nie podważał istnienia samego faktu. Jak zwykle przysłuchiwałem się wszystkiemu uważnie i każda wyrażona opinia budziła moje zainteresowanie. Mimo że przeczytałem już wiele książek “o wszystkim i o niczym", to po raz pierwszy zetknąłem się z tym zagadnieniem. Ta rozmowa o spirytyzmie wywarła na mnie szczególnie silne wrażenie, ponieważ miała miejsce wkrótce po śmierci mojej ulubionej siostry; ciągle jeszcze byłem pogrążony w bólu i nie potrafiłem się pozbierać. Często wówczas o niej myślałem i mimowolnie rodziły się we mnie pytania na temat śmierci i życia pozagrobowego. To, o czym mówiono tamtego wieczora, brzmiało jak odpowiedź na moje myśli i na nieświadomie powstające we mnie pytania, które domagały się odzewu. W rezultacie dyskusji postanowiono urządzić eksperyment ze stołem. Potrzebny był do tego stół o trzech nogach, dokładnie taki, jaki znajdował się w rogu pokoju; ale inżynier wojskowy, specjalista od tego rodzaju doświadczeń, nie zgodził się go użyć, ponieważ wbite były w niego gwoździe. Wyjaśnił, że w stole nie może być ani odrobiny żelaza; wysłano mnie więc do sąsiada, który był fotografem, abym się wypytał, czy ma odpowiedni stół. Ponieważ okazało się, że ma, przyniosłem go ze sobą. Działo się to wieczorem. Zamknąwszy drzwi i przyciemniwszy światło, wszyscy zasiedliśmy wokół stołu, a następnie w określony sposób położyliśmy na nim ręce i czekaliśmy. Niezawodnie, po upływie dwudziestu minut, nasz stół zaczął się ruszać, a kiedy inżynier zapytał go o wiek każdego z obecnych, wystukał odpowiednią liczbę jedną z nóg. W jaki sposób i dlaczego stół wystukiwał te liczby, było to dla mnie rzeczą niezrozumiałą. Nie próbowałem nawet niczego sobie wyjaśnić – tak silne było wrażenie rozległych i nieznanych obszarów, które w tamtej chwili się przede mną otworzyły. To, co usłyszałem i zobaczyłem, wstrząsnęło mną do tego stopnia, że po powrocie do domu rozmyślałem nad tym przez całą noc i jeszcze następnego rana; postanowiłem nawet poruszyć ten temat w trakcie lekcji z Ojcem Borszem. Tak też uczyniłem i opowiedziałem mu o rozmowie oraz o eksperymencie, który przeprowadziliśmy poprzedniego wieczora. – To wszystko bzdury – odpowiedział mój pierwszy wychowawca. – Nie myśl już o tym ani się tym nie przejmuj, ucz się tylko tego, co ci będzie potrzebne do prowadzenia znośnej egzystencji. Nie mógł się jednak oprzeć i dodał: – Chodź tu moja główko czosnku – to było jego ulubione powiedzenie. – Pomyśl! Jeśli duchy naprawdę potrafią stukać nogą od stołu, to znaczy, że dysponują pewną siłą fizyczną. I jeśli tak jest, to dlaczego uciekają się do tak idiotycznych i, co więcej, skomplikowanych metod komunikowania się z ludźmi, jak stukanie nogą od stołu? Z pewnością mogłyby przekazać wszystko, co chcą powiedzieć, przez dotyk albo w jakiś inny sposób! Mimo że ceniłem sobie opinię mojego starego wychowawcy, nie mogłem jednak bezkrytycznie przyjąć jego kategoryczne; odpowiedzi, tym bardziej że wydawało mi się, iż mój młodszy nauczyciel i jego przyjaciel, którzy ukończyli seminarium i inne szkoły wyższe, mogą wiedzieć więcej o niektórych rzeczach niż starzec, który uczęszczał na studia w czasach, kiedy nauka nie stała jeszcze na tak wysokim poziomie. A zatem, pomimo szacunku dla starego dziekana, jego poglądy na pewne tematy dotyczące materii wyższych budziły moje wątpliwości. Moje pytanie pozostało więc bez odpowiedzi. Próbowałem je rozwiązać czytając książki, które dostałem od Bogaczewskiego, od dziekana i innych. Jednakże moje studia nie pozwalały mi zbyt długo zastanawiać się nad tematami nie związanymi z nimi; po pewnym czasie zapomniałem o całej sprawie i więcej już do niej nie wracałem. Czas upływał. Moja praca z Bogaczewskim i innymi nauczycielami stała się bardzo intensywna i tylko sporadycznie, podczas świąt, odwiedzałem wuja w Aleksandropolu, gdzie miałem wielu przyjaciół. Jeździłem tam także, żeby zarobić trochę pieniędzy. Nieustannie potrzebowałem pieniędzy na osobiste wydatki, ubrania, książki itp., a od czasu do czasu również po to, by pomóc komuś z rodziny, kto właśnie znalazł się w potrzebie. Jeździłem pracować do Aleksandropola, ponieważ wszyscy znali mnie tam jako “majster-klepkę" i zawsze mnie proszono, żebym coś zrobił albo naprawił. Jednemu klientowi naprawiałem zamek, drugiemu reperowałem zegarek, trzeciemu budowałem specjalny piec ciosany z miejscowego kamienia, a jeszcze innemu haftowałem poduszkę potrzebną do wyprawy panny młodej albo do ozdobienia salonu. Krótko mówiąc, miałem tam ogromną klientelę i pełno pracy, za którą, jak na tamte czasy, bardzo dobrze mi płacono