Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Służący widział przedtem, że je tam schowałem i można było przypuszczać na pewno, że o tym złodzieja powiadomi. Zapytacie może, dlaczego chciałem dopuścić do tego łotrostwa? Czy tylko dlatego, żeby zdobyć przeciwko nim dowody? Jeśli mam być szczery, przyznam, że trochę i dlatego, żeby dowieść tym ludziom, że w głowie „psa chrześcijańskiego” także mózg się znajduje i że nie byłem ani głuchy, ani ślepy. Zamiar mój nie był dla mnie bezpieczny. Muzabir mógł z jakiegokolwiek powodu pchnąć mnie nożem, ale zdawało mi się, że mogę swojemu oku i zręczności zaufać. Dzieci dostały jeść już przedtem, ale nie spały jeszcze. Zapowiedziałem im, że przyjdzie tu pewien człowiek i że sięgnie mi do kieszeni. Z góry je jednak uprzedziłem, że nie mają się czego obawiać, oraz poleciłem im, żeby udawały, że śpią. Przyrzekły mi to, i byłem pewien, że dotrzymają przyrzeczenia. Potem położyłem oboje plecami do wejścia. Ja sam położyłem się na prawym boku tak, że lampa oświetlała twarz moją. Właściwie powinienem był położyć się tak, aby twarz była w cieniu, chciałem jednak, aby łotr zaraz na wstępie nabrał przekonania, że śpię. Odpiąłem guziki bluzy, by mógł z łatwością wsunąć rękę do kieszeni na piersiach. Ułatwiając mu zadanie, zmniejszałem tym samym niebezpieczeństwo, w którym się znajdowałem. Aby jednak być przygotowanym na wszystko, wsunąłem sobie rewolwer pod kark w ten sposób, że prawą ręką, którą miałem pod głową, mogłem go szybko wyjąć i odwieść kurek. W ten sposób byłem już przygotowany i na razie tylko tego pragnąłem, bym zbyt długo na muzabira czekać nie musiał. Życzeniu mojemu stało się zadość. Oczy miałem przymknięte w ten sposób, że przez rzęsy widziałem rogożę. Poruszyła się całkiem lekko w jednym rogu na dole, po czym cicho podniosła się z wolna do wysokości około sześciu cali. Drab zaglądnął do środka a po chwili chrząknął. Oddychałem spokojnie, jak człowiek śpiący głęboko. Potem zakaszlał niegłośno wprawdzie, w każdym razie tak, że musiałbym się zbudzić, gdybym spał lekko. Nie poruszyłem się i na to. Zdjął mnie strach nie o siebie, lecz o dzieci; jeśli by bowiem które z nich zapomniało w krytycznej chwili o przestrodze, mogłoby być po mnie i po nich, a przynajmniej po ich wolności. Zacząłem przychodzić do przekonania, że brałem sprawę zbyt lekko. Dzieci, jak się później dowiedziałem, słyszały kaszel, lecz sądziły, że to ja kaszlę. Nie mogły widzieć muzabira, a to, co czynił, działo się zupełnie bez szmeru do tego stopnia, że nic nie słyszały, a kiedy się oddalił, nie wiedziały wcale, że był w kajucie. Kiedy nabrał przekonania, że śpię mocno, wszedł, wsunąwszy pod rogożę najpierw głowę, potem ramiona i korpus. W prawej ręce trzymał nóż. Oczu nie spuszczał z mojej twarzy, a oczy te wyglądały jak u dzikiego zwierza przed śmiertelnym skokiem. Kiedy już całe jego ciało było po tej stronie rogoży, chrząknął raz jeszcze. Nie poruszyłem się, więc szedł całkiem pewnie. Jak dalece był przezorny, świadczy o tym to, że zrzucił z siebie odzież zupełnie i ciemne ciało wysmarował olejem. Ręce najsilniejszego i najzręczniejszego przeciwnika nie zdołałyby go uchwycić, bo musiałyby się z jego członków ześliznąć! Teraz przysunął się do mnie, przyłożył mi ostrze noża do piersi a równocześnie położył palce lewej ręki na miejscu, w którym domyślał się portfela. Poczuł go, podniósł bluzę i wyciągał pożądany przedmiot z kieszeni mojej tak powoli, że zdawało mi się, iż będzie do tego potrzebował całych kwadransów. W końcu znalazł się w posiadaniu portfela. Odjął mi nóż od piersi i obmacał obydwoma rękami swoją zdobycz. Było tam jeszcze dość papieru, więc jakby zadowolenie przemknęło mu po twarzy. Następnie rozejrzał się po kajucie, ażeby może jeszcze co zabrać. Ponieważ jednak nie obeszłoby się przy tym prawdopodobnie bez szelestu, zadowolił się dotychczasową zdobyczą. Odwrót odbył się tak samo powoli i ostrożnie, jak przyjście. Nawet kiedy się znajdował już za rogoża, podniósł ją raz jeszcze, ażeby się upewnić, że spałem rzeczywiście. Czekałem co najwyżej minutę, po czym zdmuchnąłem lampę, wziąłem rewolwer w rękę i zerwałem się z łóżka. Odchyliwszy nieco rogożę, zobaczyłem trzech łotrów, stojących obok tobołów z tytoniem, a mianowicie reisa, mego kochanego stracha numer trzy i muzabira. Ten ostatni wdział już długą koszulę i obrócił się do mnie plecami tak, że twarzy jego widzieć nie mogłem. Musiał właśnie skończyć przeszukiwanie mego portfela, gdyż machał nim przed twarzami towarzyszy i powiedział im, jak się domyśliłem z jego gniewnych ruchów, że w nim poszukiwanych papierów nie znalazł. Czwartego z ich grona, mianowicie sternika, nie było między nimi, zdawało mi się jednak, że wiadomość o obecnym miejscu jego pobytu na nic mi nie jest potrzebna, gdyż na razie miałem do czynienia tylko z muzabirem. Tak jednak nie było, jak się zaraz przekonałem. Odsunąwszy całkiem rogożę, wyszedłem na pokład. Wtem zabrzmiał tuż obok mnie okrzyk ostrzegawczy: — Effendi, effendi! To sternik wołał. Był on przy sterze nie wiadomo dlaczego; schodził właśnie wąskimi schodami, wiodącymi obok mojej kajuty i zobaczył mnie. Teraz miałem sposobność przypatrzyć się godnej podziwu przytomności umysłu u złodzieja kieszonkowego. Z okrzyku sternika musiał wywnioskować, że jestem na pokładzie. Musiałem więc zbudzić się a może nawet zauważyć brak portfela. Miał teraz przed sobą alternatywę: albo zamordować mnie i potem zabrać papiery, albo uciekać. Wolał widocznie zaniechać pierwszej. Prawdopodobnie słyszał od mokkadema, że atak na mnie nie jest bezpieczny. Pozostało więc tylko drugie tj. ucieczka; z powodu jednak ewentualnych wypadków późniejszych musiał unikać pokazania mi swojej twarzy, ażebym go potem nie poznał