Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

To, co zaszło tego wieczoru, wywarło na mnie dość głębokie wrażenie i rozstroiło mi nerwy. Nie wiem na pewno, czy teraz wierzę, czy nie wierzę w przeznaczenie, ale tego wieczora mocno w nie wierzyłem: dowód bił w oczy i nie bacząc na to, że żartowałem z naszych przodków oraz z ich usłużnej astrologii, mimo woli po- 169 szedłem w ich ślady; lecz zatrzymałem się w porę na tej niebezpiecznej drodze i hołdując zasadzie: nic kategorycznie nie odrzucać i niczemu ślepo nie ufać, odsunąłem na bok metafizykę i zacząłem patrzeć pod nogi. Taka przezorność była bardzo na miejscu: o mały włos nie upadłem natknąwszy się na coś grubego i miękkiego, lecz jak się zdawało, nieżywego. Schylam się — księżyc już świecił wprost na drogę — i cóż się okazało?... przede mną leżała świnia, rozrąbana szablą na połowę... Zaledwie zdążyłem się jej przyjrzeć, usłyszałem tupot kroków; dwóch Kozaków biegło z bocznej uliczki; jeden podszedł do mnie i zapytał, czy nie widziałem pijanego Kozaka pędzącego za świnią. Oświadczyłem im, że nie spotkałem Kozaka, i wskazałem nieszczęsną ofiarę jego niezwykłego męstwa. — Co za zbój! — rzekł drugi Kozak — niech tylko się naprę czychiru34, zaczyna niszczyć wszystko, co napotka: Chodźmy go szukać, Jeremieicz; trzeba go związać, bo inaczej... Odeszli, a ja szedłem dalej, ostrożnie już teraz, i wreszcie dobrnąłem szczęśliwie do swojej kwatery. Mieszkałem u pewnego starego uriadnika, którego lubiłem za jego dobry charakter, a zwłaszcza za to, że miał ładną córeczkę Nastię. Czekała na mnie, jak zwykle, przy furtce, opatulona w szubkę; księżyc oświetlał jej miłe usteczka, posiniałe od 'nocnego zimna. Poznawszy mnie uśmiechnęła się, ale głowę miałem zaprzątniętą czym innym. — Dobranoc, Nastia! — powiedziałem mijając ją. Chciała coś odpowiedzieć, ale tylko westchnęła. Zamknąłem za sobą drzwi swego pokoju, zapaliłem świecę i rzuciłem się na łóżko; ale sen tym razem kazał na siebie czekać dłużej niż zazwyczaj. Już zaczynało świtać, gdym zasnął, ale widocznie było mi sądzone, że tej nocy się nie wyśpię. O czwartej rano dwie pięści załomotały w moje okno. Zerwałem się: co takiego?... — 170 Wstawaj, ubieraj się! — krzyczało do mnie kilka głosów. Ubrałem się pośpiesznie i wyszedłem. — Wiesz, co się stało? — powiedziało mi jednocześnie trzech oficerów, którzy przyszli po mnie; byli bladzi jak śmierć. — Co? — Wulicz zabity. Osłupiałem. — Tak, zabity! — powtórzyli — chodźmy prędzej. ?—? Ale dokądże? — Po drodze się dowiesz. Poszliśmy. Opowiedzieli mi wszystko, co się stało, dodając różne uwagi o dziwnym przeznaczeniu, które ocaliło go od nieuchronnej śmierci na pół godziny przed śmiercią. Wulicz szedł sam ciemną ulicą; natknął się na niego pijany Kozak, który zarąbał świnię, i być może, minąłby go nie zauważywszy, gdyby Wulicz nagle się nie zatrzymał i nie powiedział: — Kogo ty, bratku, szukasz? — Ciebie! — odparł Kozak i ciął go szablą: rozrąbał go od ramienia prawie aż do serca... Dwaj Kozacy, którzy mnie spotkali i śledzili zabójcę, nadbiegli, podnieśli rannego; konał już i powiedział tylko trzy słowa: ,,On miał rację!" — Jedynie ja zrozumiałem niejasny sens tych słów: dotyczyły one mnie; mimo woli przepowiedziałem biedakowi jego los; mój instynkt mnie nie zawiódł: istotnie dostrzegłem na jego zmienionej twarzy piętno bliskiej śmierci. Zabójca zamknął się w pustej chacie na końcu stanicy: tam właśnie szliśmy. Mnóstwo kobiet biegło z płaczem w tę samą stronę; od czasu do czasu spóźniony Kozak wypadał na ulicę, pośpiesznie przypasując kin-dżał i wyprzedzał nas kłusem. Rwetes był straszny. Wreszcie stanęliśmy na miejscu. Patrzymy: dokoła chaty z zamkniętymi od wewnątrz drzwiami i okiennicami stoi tłum. Oficerowie i Kozacy rozprawiają z zapałem; kobiety lamentują dogadując i zawodząc. Wśród nich rzuciła mi się w oczy wymowna twarz staruchy, 171 wyrażająca bezdenną rozpacz. Siedziała na grubym balu, łokcie miała oparte o kolana, podtrzymywała głowę rękami: to była matka mordercy. Jej wargi chwilami poruszały się..