Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Kara nawet cielesna dla tych, którym odjęto szlachectwo, wyłączoną z tego nie była. W pierwszej chwili zburzenia, rozpaczy Kalikst pomyślał, że lepiej sobie było odebrać życie niż tak cierpieć, sterać się, zdziczeć i upaść. Śmiercią swą oswobodzał Julią od jej słowa — a komuż innemu był na świecie potrzebnym? Ojcu zostawał brat… jeśli i ten pochwycony nie został. Chwycił się tej szalonej myśli z zapałem. Lękał się najmocniej, aby później energia się nie wyczerpała, charakter nie spodlił, aby go nie zwyciężyły męczarnie; przenosił śmierć mężną nad powolne znikczemnienie. Mógł osłabnąć w walce z losem, samobójstwo zdawało mu się heroizmem w tej chwili. Ta myśl, nagle powzięta, chwycona gorączkowo — owoc chorobliwego stanu umysłu i ciała, opanowała go wkrótce, nie dawała mu już spoczynku. Należało tylko znaleźć środki wykonania jej. Innego nie widział w więzieniu Kalikst nad sznur i ćwieczek. Ale myśl obwieszenia się była mu czegoś ohydną i wstrętliwą. Scyzoryk, który mu się udało ocalić, nierychło znaleziony za podszewką — nastręczył myśl przerznięcia żył. Był to rzymskich stoików* stary sposób pozbycia się żywota. Należało tylko wybrać godzinę taką, aby krew miała czas upłynąć, nimby ktoś nadszedł do celi. Takimi myślami truł się biedny Kalikst — gdy — jednego dnia stróż mu nieznacznie na stoliku położył karteczkę. Zaraz po wyjściu jego chwycił ją skwapliwie, sądząc, że była od Julii, do której właśnie pisać chciał z pożegnaniem — lecz na pierwszy rzut oka poznał, że była cale innym charakterem pisana. Pismo to było mu nie znanym zupełnie. Zawierało tylko słów kilka nakreślonych ołówkiem. — zalecających dobrą myśl, nadzieję — obiecujących rychłe wyswobodzenie. Przychodziło to tak dziwnie w porę na uleczenie go od marzeń o samobójstwie i śmierci, że zdawało się opatrznie zesłanym, jakby ktoś cudownie odgadł myśl i rozpacz jego. Skąd to szło? Kto mu to przysłał? ani mógł, ani śmiał nawet pytać stróża, bo ten wszelkiej rozmowy i tłumaczeń unikał. Służył wprawdzie ukradkiem, lecz czynił to po swojemu, nie otwierając gęby — nie mówiąc słowa, mrucząc prawie groźno. Na ten raz Kalikst chciał choć popróbować się czegoś dowiedzieć. Gdy żołnierz przyniósł potem wieczorem świecę — zagadnął go po cichu: — Skąd? Ale nie otrzymał odpowiedzi. Przyspieszyło to tylko wyjście niemego strażnika, który ruszył ramionami. Dnie zapisywał sobie Kalikst kreskami na ścianie. Do kontroli ich służyły pewne oznaki, po których mógł rozpoznać niedziele, bo dzień ten i w więzieniu, i odgłosem miasta się czuć dawał. Słychać było dzwony zwykle i więcej ulicznego, choć stłumionego ruchu. Tego dnia właśnie była niedziela, dzień 28–go listopada. Tajemnicza kartka dźwignęła go nieco na duchu. Charakter był jakiś osobliwy, kancelaryjny, ręka niby starego człowieka. Samobójstwo więc odłożone zostało. Zawahał się Rucki i pomyślał, że na to pożegnanie ze światem, nadziejami, Julią, ojcem starym i bratem — z młodym życiem zaledwie poczętym zawsze czas będzie. Scyzoryk już wyostrzony odłożył na bok. Kilka razy kartkę odczytawszy, marząc o jej znaczeniu, uspokojony nieco, spać się położył, ale sen miał przerywany i niespokojny. Ze dniem ruch w klasztorze zwiastował nowych więźniów. Przez długi pobyt i nawyknienie do wsłuchiwania się w wszystkie ruchy i głosy kurytarzy, podwórza, ulicy — Kalikst nabył pewnej wprawy — umiał odgadywać, co się działo — nawet, co się przygotowywało. Po chodzie już poznawał komendantów, którzy zwykle nocą i dniem klasztór odwiedzali. Przybywanie nowych więźniów zdradzało się zawsze pewnym szmerem, zamięszaniem, chodzeniem gęstszym, otwieraniem drzwi w godzinach niezwyczajnych. Mógł nawet policzyć lub się domyśleć, ilu mu nowych towarzyszów przyprowadzono. Wrażenie to nowych uwięzień znowu go zasmuciło, nadzieja osłabła, scyzoryk na myśl przychodził. Tak dzień upłynął cały, mglisty, chłodny, smutny, którego powietrze wilgotne i przejmujące mimo przepalania w piecu w murach klasztornych przykro się czuć dawało. Że dzień był chmurny — wcześniej niż zwykle z wolna zmierzchać zaczęło. Jeszcze światła nie przyniesiono, gdy dzwony bijące na gwałt pożar jakiś oznajmiły. Ruch — ale mało znaczny, zrobił się w mieście. Serce uderzyło Ruckiemu, który się w daleką wrzawę wsłuchiwał — ale ta wkrótce ustała. — Dzwony ucichły — pożar snadź ugaszono. Upłynął czas dosyć długi — a światło się nie pokazywało jeszcze wedle zwyczaju, choć zupełnie ciemno było w celi. W mieście coś słychać było dziwnego, niezrozumiałego. — Wszczął się ruch, bieganie, tętent, kilka razy krzyki jakby głośnej komendy. Wszystko to więźniowi zwiastowało coś — coś niezwyczajnego. — Na kurytarzach panowało milczenie grobowe, nawet warty, których krok słychać było zwykle powolny, mierzony, niecierpliwiejący jednostajnością — zdawało się, jak gdyby chodzić przestały. Co się tam działo w mieście? Kalikst nie umiał odgadnąć, ale czuł, że coś — coś się stać musiało… Panowało jakieś wzburzenie, jakby pożarem chyba wywołane! W dali szumiało coś, jeśli nie ciągle, to jak burza momentami