Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Jak zwykle, jej uwagę przyciągały nieistotne szczegóły, takie jak pasemko jasnych włosów wystające spod peruki, śmiałe spojrzenie zielonego oka, chuda postura. Pirat był o głowę wyższy od Gerarda i dużo od niego chudszy. Miała wrażenie, że mężczyznę bawi ta sytuacja, ale po chwili uśmiech na jego twarzy zamienił się w bolesny grymas niezadowolenia. - Przyjaciel? - zapytała Lucy, kiedy Gerard podszedł do niej po skończonej rozmowie. - Dawny znajomy - odparł krótko. - Zadziwiające. Nie wiedziałam, że masz takich znajomych. - - Mało o mnie wiesz. Jeszcze nieraz się zdziwisz. – Złapał ją za ramię i spojrzał w oczy tak intensywnie, jak gdyby chciał nauczyć się ich na pamięć. Desperacja, jaką wyczuła w jego uścisku natychmiast przywróciła jej przytomność. Rozmowę przerwał hałas dobiegający zza drzwi. W progu stali dwaj speszeni ogrodnicy, między nimi zaś mężczyzna odziany jedynie we flanelowe kalesony. Zszokowani goście zgromadzeni w sali balowej odwrócili się w stronę przybyszów. - Wepchnął mnie w krzaki! - awanturował się mężczyzna w kalesonach. -Jak jakiegoś śmiecia. Jestem książę Mannington! Na Boga, jestem parem, przysięgam, że ten łajdak zgnije w lochu! Jeszcze dziś trafi do Newgate. - Miotał wściekłym wzrokiem po sali. - To on! Ta maska sporo mnie kosztowała. Wszędzie bym ją rozpoznał. Brać go! Nie tracąc cierpliwości, lord Howell zdjął maskę. I w samą porę, bo inaczej jego własna służba zaciągnęłaby go do więzienia. Oskarżyciel, nie zrażony niepowodzeniem, próbował w morzu masek wyłowić złodzieja. Nagle jego twarz pojaśniała. - Tam! Tam! - wskazał drżącą ręką. - Ukrył się za kolumną! To ten łotr! - Tym razem trafił na wikarego - szepnęła Lucy. Książę wpadł w szał. Zaczął oskarżać wszystkich mężczyzn po kolei. Kątem oka, Lucy dostrzegła, że przebrany pirat, korzystając z zamieszania, wymknął się przez okno alkowy. Gerard pociągnął Lucy ku wyjściu na taras. - I na nas już pora. Zatrzymała się gwałtownie i popatrzyła na niego z nadąsaną miną. - Aleja chcę tańczyć. Zamierzam przetańczyć całą noc! Gerard popchnął drzwi. Zachłysnęła się świeżym, mroźnym powietrzem i uprzytomniła sobie, że jest środek nocy. Nim ochłonęła, potknęła się na wystającym kamieniu i byłaby upadła, gdyby w ostatniej chwili czujny Gerard nie chwycił jej w ramiona. Ich zamaskowane twarze dzieliły jedynie centymetry. Jego usta były twarde, zaciśnięte; jej - niepewne, lekko rozchylone. Oddechy zmieszały się. W powietrzu wirowały bajkowe płatki śniegu. Lucy podniosła oczy i spojrzała z zachwytem w niebo. Wyrwała się z jego objęć i śmiejąc się, pobiegła przed siebie. - Gerardzie, och Gerardzie! Tylko popatrz! Nie pamiętam, kiedy ostatnio w Londynie padał śnieg. Czyż to nie cudowne? Gerard dopiero teraz zauważył biały puch spadający z szarego nieba. Widział tylko roześmianą Lucy, unoszącą w euforii nagie ramiona, jak gdyby chciała objąć cały świat. Otworzyła usta i jak dziecko łapała na język płatki. Wiedział, że nigdy nie pozwolono jej tak się zachowywać. - Jesteś cudowna. Słysząc jego poważny ton. Lucy przystanęła. Nagle dotarło do niej, że jest środek zimy. Objęła się rękami, choć to nie chłód nocy wywołał jej dreszcze, lecz dziwny płomień, który dostrzegła w jego oczach. Płomień, który przyciągał ją jak magnes. Śnieg przyprószył mu włosy i ramiona. Chcąc upewnić się, że to jej wspaniały ochroniarz, a nie jakiś obcy mężczyzna, Lucy zdjęła mu z twarzy maskę. - Cóż to, panie Claremont, myślałam, że bez okularów jest pan ślepy jak nietoperz - powiedziała z uśmiechem. W jego oczach nie było wesołości, do jakiej zdążyła przywyknąć i na jaką w tej chwili liczyła. - Jestem ślepy. Poza tobą nie widzę niczego. Gerard zdjął jej maskę. W pierwszej chwili, na widok niewinnej tęsknoty w jej oczach, pomyślał, że musi natychmiast odwieźć ją do domu. Byle dalej od siebie. Chwycił jej dłoń i zaczął biec. Trzymając się za ręce, pędzili przez zasypany śniegiem trawnik. Lucy śmiała się beztrosko. Przez głowę przelatywały jej jakieś wspomnienia, których teraz, w stanie tak cudownego oszołomienia, nie rozpoznawała. Zatrzymali się na końcu podjazdu. Gerard rozejrzał się, ale nigdzie nie widział ich powozu. - Admirał musiał go zabrać. Pewnie przyśle po mnie później - powiedziała Lucy, a widząc minę Gerarda, dodała: - Chyba nie przypuszczałeś, że pójdzie do domu pieszo? Ruszyli w kierunku najbliższego powozu, stojącego po drugiej stronie podjazdu. Wieczór był jeszcze wczesny, woźnica pewnie przegrywał gdzieś w karty wypłatę. Para wspaniałych gniadoszy poruszyła się nerwowo, słysząc ich kroki. Zaniepokojone konie zarżały, wypuszczając z nozdrzy kłęby pary. - Ten musi nam wystarczyć. - Gerard chwycił Lucy w pasie, podniósł bez większego wysiłku i wsadził do pięknej kabiny. Kiedy była już w środku, rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi. Zanim zamknął drzwi, Lucy pokiwała mu palcem przed nosem. - A teraz się przyznaj. Czy to ty pozbawiłeś tego nieszczęśnika ubrania? Położył rękę na sercu, jak gdyby zadała mu śmiertelny cios