Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Nie skasujesz biletu w tramwaju — gdzie indziej zgaśnie kon- stelacja. Oszukasz — supernowa pochłonie układ planetar- ny. Skłamiesz — itd. Można więc było uznać Shawa po tej powieści za autora poważnego, któremu fizyka nie przesłania etyki, a krymi- nalna intryga nie pozbawia głębi jego myśli. Ale oto do- stajemy Kalejdoskop i okazuje się, że napisał te opowia- dania ktoś zupełnie inny. Inaczej myślący i inaczej trak- tujący swe zajęcie, inaczej nastrojony, inne cele sobie sta- wiający. Lubię, kiedy autor się zmienia, zwłaszcza gdy nie na gorsze — pewien wysiłek, by pozostać atrakcyjnym dla czytelnika, zawsze mi imponował, może dlatego, że u nas podobne postępowanie znajduje się w głębokiej pogardzie. Kto sobie zdobył choćby jedną książkę tzw. pozycję, tego mało co obchodzi poza dyskontowaniem sławy — przy- najmniej tak było dotychczas. Shaw jednak wie, że czy- telnika — jak kobietę — trzeba zdobywać za każdym razem na nowo. Jest w jego opowiadaniach, pisanych lekkim piórem i jakby od niechcenia, jakieś ogromne ciepło, życzliwość; promieniuje z nich wiara (no, może nie ze wszystkich), że każda kabała dobrze się zakończy. Przede wszystkim są to teksty pisane z wyraźnym zamiarem rozbawienia, nie- sienia rozrywki. Rola showmana (Shaw-mana?) nie jest sztuką łatwą ani małą — u nas, oczywiście, zarzucona albo w pogardzie. My mamy problemy, tak dużo proble- mów, że nie stać nas na płoche historyjki, po których tylko błyśnie uśmiech. My tu musimy, wiecie, wykony- wać plany, przekraczać normy, stać w kolejkach... Zabawa od pewnego czasu jest nam organicznie obca. Nie wyobra- żam sobie polskiego pisarza SF w roli Shawa. W naszej prozie musi być powaga, dno pierwsze i drugie, aluzje, problem, a najlepiej wszystko naraz. Nie potrafimy, nie- stety, wiązać nitek tak zręcznie jak pan Shaw — a może narn nie wypada? Jako długoletni czytelnik prozy science fiction wypraco- wałem na własny użytek pewien test, według którego za- czynam oceniać dzieło. Przede wszystkim tytuł: skoro za- wiera słowa typu: planeta, kosmiczny, gwiazdy, inwazja, robot czy pokrewne terminy z podręcznego słowniczka każdego fantasty, liczącego całe 38 pozycji — zaczynam przymiarkę do lektury od grubej krechy. Nie jest to spo- sób jedynie słuszny, gdyż bez trudu znajdziemy wiele przykładów literatury wyśmienitej, która reklamuje się gwiazdami w tytule, niemniej jako reguła taki sprawdzian nie zawodzi. Opowiadania Shawa, zestawione bez żadnego klucza (a więc według kryterium różnorodności), wyłamały się z reguły. Mało: tytuł odpowiada ich atmosferze, jest równie bezpretensjonalny, nie wiezie na grzbiecie zakamu- flowanych ambicji ani obsesji autora, a także — gatunku. Ta fantastyka nie stara się podszyć pod kogoś innego ani mówić cudzym głosem. Czy to mało? Czy to źle? Jednocześnie odnoszę wrażenie, jakby poszczególne utwo- ry stanowiły próbę skrzyżowania fantastyki z różnymi konwencjami. Najczęściej żeni się ją z kryminałem — i takie próby też znajdziemy u Shawa („Ostatni lot", „Po- rywacze ciał", „Frywolna Mona Lisa"). Z westernem znacz- nie rzadziej („Potyczka w letni poranek"), ze współczes- nością — też nie za często („Członek rzeczywisty", „Nie- komiksowa opowieść grozy", „Deflacja 2001"). Właściwie tylko dwie lub trzy z tych historyjek mógłbym zaklasyfi- kować jako tradycyjną SF opartą na pomyśle. Ale i wte- dy wyartykułowane przesłania godne są zastanowienia: nie niszcz całkowicie swego wroga, mówi Shaw w „Cichych wspólnikach", bo bez niego sam zginiesz; w ,-Elemencie ryzyka" z kolei, wskutek kosmicznej gonitwy, na Ziemi po- jawiły się cięższe pierwiastki, takie jak uran czy złoto. Sprawcy tej anomalii bardzo zważają, by nie naruszać równowagi we Wszechświecie, to znaczy, by ciężkie pier- wiastki nie wpłynęły decydująco i niekorzystnie na rozwój cywilizacji, która już, już na planecie zakiełkowała. Te mądre istoty nie są w stanie przewidzieć straszliwych skut- ków swego czynu — puentę do tego opowiadania pisze hi- storia ludzi, których szaleństwo wyraża się właśnie w gro- madzeniu złota (w skarbcach) i uranu (na wyrzutniach). Najistotniejsze w Kosmicznym kalejdoskopie wydaje mi się to, iż tak skromnie zarysowana książka tak znacznie wykroczyła poza wyznaczone jej ramy. Przeważnie bywa na odwrót. Dla młodych — nauka, by nie zbawiać świata na każdej stronie, bo samym chwackim pokrzykiwaniem wykonać się tego nie da. Ale czy kto Shawowi uwierzy? Bob Shaw: Kosmiczny kalejdoskop. Tłum. Zofia Uhrynow- ska-Hanasz. „Iskry" 1983, nakład 50 tys., cena 80 zł. Seria „Fantastyka — Przygoda" ił -fr ft ił Obywatel Wszechświata Kiedy człowiek, naprzyglądawszy się do cna ludziom, wysunie dla relaksu myśl poza ziemską atmosferę, zaraz ze strachu cofa się z powrotem. Trudno o coś bardziej niegościnnego: olbrzymie obszary pustki skutecznie znie- chęcają do wycieczek nawet w takiej formie. Bo pomyśleć: na Księżycu pusto, ale trochę dalej, na Marsie też pusto Za pustką rozpościera się pustka, a za nią następna, za tą zaś — jeszcze jedna. Nawet jeśli amerykańskie teleskopy odkryją pozaziemskie układy planetarne, to i tam próżno spodziewać się czegoś znośniejszego. Zimno, pusto i obco. Wracajmy myślą pod chmury, popatrzmy na ludzkie zbie- gowisko