Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nigdy nie widziałem kogoś bardziej zaskoczonego. Chce mi się nadal śmiać, kiedy o tym pomyślę. Nie sądzę, żeby pytano go zbyt często w jego niemieckiej armii, czy jest także Żydem. - Sage das nocheinmal - rozkazał. Nie wierzył własnym uszom. Spełniłem jego polecenie i powtórzyłem to jeszcze raz. Potrząsając głową zaczął chichotać, a potem rzucił mi suchara z trzymanej przez siebie paczki. - Obawiam się, że nie - odparł ze śmiechem po angielsku. - Dlaczego chcesz wiedzieć, czy nie jestem Żydem? Ponieważ ja jestem, odpowiedziałem po niemiecku, pokazując literę "J" na mojej blaszce identyfikacyjnej. Nazywam się Rabinowitz, Lewis Rabinowitz, ciągnąłem, a potem dodałem coś, co powinno mu według mnie dać do myślenia: - I mówię trochę po niemiecku. Zachichotał ponownie, jakby nie mógł uwierzyć, a potem odszedł i zostawił nas w spokoju. - Oszalałeś, koleś? - zapytał stojący za mną wysoki facet z kręconymi rudymi włosami, który nazywał się Vonnegut i pisał potem książki. On też nie mógł w to uwierzyć. I tak odkryliby to przy rejestracji, pomyślałem sobie. W dalszym ciągu nie wiedziałem, co to strach. Zakochałem się w swoim karabinie pierwszego dnia, kiedy go dostałem, i nikt nie musiał mi nigdy przypominać, żebym go czyścił. Po całym tym złomie w składzie starego czułem się jak w siódmym niebie, mając nowe, znakomicie funkcjonujące urządzenie, z którego można było zrobić dobry użytek. Miałem zaufanie do wszystkich moich karabinów. Wchodząc w ramach uzupełnień w skład drużyny, z radością przyjąłem BAR, karabin maszynowy Browninga, choć zauważyłem, że bardziej doświadczeni żołnierze raczej od niego stronią. Wkrótce dowiedziałem się, dlaczego. Człowiek dysponujący siłą ognia był tym, który ściąga na siebie ostrzał. Jeśli się naprawdę nie musiało, zawsze lepiej było w ogóle nie strzelać. Tego też się szybko nauczyłem. Facet, który zdradzał naszą pozycję, kiedy celem był tylko pojedynczy niemiecki żołnierz, ryzykował, że dostanie od nas wszystkich niezły wycisk. Miałem zaufanie do swoich karabinów, ale nie przypominam sobie, żebym musiał z nich dużo strzelać. Najpierw jako kapral, a potem dowódca drużyny, informowałem przeważnie pozostałych dwunastu, jakie mają zająć pozycje i co atakować. Nacieraliśmy przez Francję w kierunku Niemiec i faktem jest, że dopóki nie byli już martwi i nie mijaliśmy ich leżących sztywno na ziemi, niezbyt często widzieliśmy ludzi, do których strzelaliśmy. Było to trochę niesamowite. Widzieliśmy jakieś puste miejsce, lokalizowaliśmy gniazda karabinów maszynowych i kierowaliśmy tam nasz ogień, chowaliśmy się przed czołgami i pojazdami opancerzonymi i przywieraliśmy do ziemi, kryjąc się przed pociskami artyleryjskimi - ale prawie nigdy nie widzieliśmy ludzi, z którymi walczyliśmy, i kiedy nas nie atakowali i nie bombardowali, mogło się zdawać, że jesteśmy z powrotem na Coney Island, na strzelnicy albo przy automatach na deptaku. Z tą różnicą, że nie zawsze wydawało się to takie zabawne. Byliśmy przemoczeni, brudni, zmarznięci. Moi ludzie mieli tendencję do skupiania się razem pod obstrzałem i musiałem stale wrzeszczeć, żeby się rozproszyli i oddalili ode mnie i od siebie nawzajem, tak jak to mieli robić. Nie chciałem mieć koło siebie nikogo, kto popsułby mój fart... Przybyłem w ramach uzupełnień do plutonu, w którym i tak pełno już było uzupełnień, i nie musiałem długo główkować, żeby domyślić się, co to znaczy. Nikt nie żył tutaj zbyt długo. Jedynym facetem, który przetrwał od dnia inwazji, był Buchanam mój sierżant. Kiedy się tam zjawiłem, facet zupełnie się rozkleił. Zginął niedługo później, ścięty serią z karabinu maszynowego, gdy biegł z ukrycia do jakichś krzaków po drugiej stronie ulicy w tym miasteczku Grosshau, które miało być czyste. Następnym był David Craig, który wylądował w Normandii w dziewiątym dniu inwazji, załatwił tygrysa i wylądował wkrótce w szpitalu, raniony w nogę przez pocisk artyleryjski niedaleko miejscowości o nazwie Luneville. Kiedy zdarzyła się ta historia z czołgiem, Buchanan nie wiedział, co robić po otrzymaniu rozkazu, i wpatrywał się we mnie. Widziałem, że biedak cały się trzęsie. Nie mieliśmy działa, które rozwaliłoby tygrysa. Czołg przygwoździł do ziemi cały pluton. Zarządziłem zbiórkę. - Kto ma granatnik przeciwpancerny? - zapytałem, rozglądając się dookoła. - David? Craig? Ty pójdziesz. Przeskoczysz ulicę, miniesz domy i wyjdziesz z drugiej strony wioski. - O rany, Lew! - On też miał już wtedy serdecznie dosyć. O rany, pomyślałem. - Pójdę z tobą - powiedziałem na głos. - Ja wezmę pociski. Ty postaraj się znaleźć odpowiednie miejsce, żeby trafić. - Pocisk z naszego granatnika też nie miał prawa rozbić pancerza tygrysa. Instrukcje były dobre. Trafić w podstawę wieżyczki, a potem, jeśli to możliwe, w gąsienice, z odległości nie większej niż trzydzieści jardów. Niosłem cztery pociski