Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Jego martwe, żółte oczy wreszcie go rozpoznały: ciężkie buciory, tro- pikalny garnitur, obojętna twarz i blade, twarde spojrzenie. 106 - Belgrad - powiedział wreszcie. - To tam. Pewien facet z ambasady pieprzył kobietę-szpiega i dał się sfotografować. Musieliśmy to wyciszyć, bo ambasador nie dałby nam więcej porto. Turner od bezpieczeństwa, to on. Chłopak Bevina. Miałeś robotę w Warszawie, prawda? To też pamiętam. To była spieprzona robota, co? Jakaś dziewczyna usiłowała się zabić. Za ostro do niej podszedłeś. To też musieliśmy zatuszować. - Spadaj, Sam - powiedział de Lisie. Allerton zaczął się śmiać. Były to koszmarne dźwięki, ponure i chorobli- we; i rzeczywiście, zdawały się sprawiać mu ból, bo gdy usiadł, przerwał je serią niskich, bluźnierczych jęków. Jego czarna, tłusta czupryna trzęsła się jak źle dopasowana peruka, brzuch, zwisający nad paskiem drżał niepewnie. - No, Peter, co tam u Luddiego Siebkrona? Chce, żebyśmy byli cali i zdrowi? Chce uratować imperium? Turner i de Lisie bez słowa wstali i poszli przez trawnik w stronę parkingu. - A przy okazji, słyszeliście najnowsze wieści?! - zawołał za nimi Aller- ton. - Jakie wieści? - Chłopaki, niczego nie wiecie, co? Federalny minister spraw zagra- nicznych właśnie wybrał się do Moskwy. Rozmowy na wysokim szczeblu w sprawie sowiecko-niemieckiego traktatu handlowego. Przyłączają się do RWPG i podpisują Układ Warszawski. Wszystko, żeby ugłaskać Karfelda i wypiąć się na Brukselę. Wielka Brytania wypada z gry, Rosja wchodzi. Rappallo bez agresji. Co o tym myślicie? - Myślimy, że jesteś cholernym kłamcą - powiedział de Lisie. - Och, jak to milutko pomarzyć - odparł Allerton celowo używając ho- moseksualnej sepleniącej maniery. - Ale nie mów mi, że to się nie stanie, kochasiu, bo tak będzie pewnego dnia. Pewnego dnia to zrobią. Będą musieli. Walnąć mamuśkę w twarz. Znaleźć tatuśka dla ojczyzny. To już nie będzie Zachód, prawda? A co to będzie? - Podniósł głos, bo szli dalej. - To jest to, czego wy, głupie fagasy, nie rozumiecie! W całych Niemczech tylko Kar-feld mówi prawdę: zimna wojna skończyła się dla wszystkich z wyjątkiem pierdolonych dyplomatów! - Ostatni strzał oddał, gdy zamykali drzwi. -Nic nie szkodzi, kochasie - usłyszeli jego słowa. - Możemy spać spokojnie, skoro Turner tu jest. Mały sportowy samochód sunął powoli higienicznym pasażem handlo- wym amerykańskiej kolonii. Kościelny dzwon przez megafon celebrował światło słońca. Na stopniach nowoanglikańskiego kościoła panna młoda i pan młody stali w błyskach aparatów fotograficznych. Wjechali na Koblenzstrasse i hałas uderzył w nich jak wichura. Nad głowami elektroniczne wskaźniki 107 błyskały teoretycznymi obliczeniami szybkości. Fotografii Karfelda przybyło. Dwa mercedesy z egipskimi znakami na tablicach rejestracyjnych prze- mknęły obok nich, zajechały drogę i zniknęły. - Ta winda - odezwał się nagle Turner. - W ambasadzie. Od jak dawna jest nieczynna? - Boże, skąd mam wiedzieć? Chyba od połowy kwietnia. - Jesteś tego pewien? - Myślisz o wózku? Który także zniknął w połowie kwietnia? - Dobry jesteś - powiedział Turner. - Naprawdę dobry. - A ty popełnisz kolosalny błąd, jeśli myślisz, że kiedykolwiek byłeś specjalistą - odparł de Lisie z tą samą nieprzewidywalną siłą, którą Turner odkrył w nim wcześniej. - Po prostu nie mogę sobie ciebie wyobrazić w bia- łym kitlu, i tyle; niech ci się nie wydaje, że wszyscy tu jesteśmy obiektami badań laboratoryjnych. - Skręcił gwałtownie, by uniknąć zderzenia z cięża- rówką i natychmiast uniósł się za nimi wrzask zmotoryzowanej furii. - Ura- towałem ci życie, choć pewnie tego nie zauważyłeś. - Uśmiechnął się. -Przepraszam. Siebkron gra mi na nerwach, to wszystko. - Zapisał w swoim dzienniku P. - powiedział nagle Turner. - Po Bożym Narodzeniu: spotkać się z P. Zjeść obiad z P. Potem już ani razu. To mógł być Praschko. - Mógł. - Jakie ministerstwa są tutaj, w Bad Godesberg? - Budownictwa, Nauki, Zdrowia. Tylko te trzy, o ile wiem. - Co czwartek po południu wybierał się tu na konferencję. W którym z nich? - Nie wydaje mi się, żeby przyjeżdżał na jakąkolwiek konferencję -odparł ostrożnie de Lisie. - Przynajmniej nie ostatnio. - Co masz na myśli? - Tylko to. - Naprawdę? - Kto ci powiedział, że przyjeżdżał? - Meadowes. A Meadowes dowiedział się o tym od Leo, a Leo powie- dział, że to regularne cotygodniowe spotkania i że ma pozwolenie od Brad-fielda. Coś związanego z roszczeniami. - O mój Boże - powiedział łagodnie de Lisie. Zjechał na lewe pasmo obok drapieżnie połyskującego białego porsche. - Co znaczy to „o mój Boże"? - Nie wiem. Pewnie nie to, co sobie myślisz. Nie było konferencji, w któ- rej Leo mógłby wziąć udział. Nie w Bad Godesberg i nigdzie indziej też nie.; ani w czwartki, ani w inne dni. To prawda, że przed nastaniem Rawleya brał udział w konferencjach niskiego szczebla w ministerstwie budownictwa. Oma- 108 wiali tam prywatne kontrakty na renowację niemieckich domów, uszkodzo- nych podczas alianckich manewrów. Leo zatwierdzał ich propozycje. - Zanim nastał Rawley? - Tak. - Co było później? Konferencje skończyły się? Jak reszta jego prac? - Mniej więcej. Zamiast skręcić w prawo, do wjazdu do ambasady, de Lisie skręcił w le- wo, żeby zrobić jeszcze jedno okrążenie. - Co to znaczy „mniej więcej"? - Rawley z tym skończył. - Z konferencjami? - Mówiłem ci: to działo się automatycznie. Można to było załatwić ko- respondencyjnie. Turner był prawie zrozpaczony. - Dlaczego się ze mną drażnisz? O co chodzi? Skończył z tymi konfe- rencjami czy nie? Jaką rolę w nich odgrywał? - Uważaj - ostrzegł go Leo, odrywając rękę od kierownicy i podnosząc ją w górę. - Nie popędzaj mnie. Rawley wysłał mnie zamiast niego. N ie podobało mu się, że ambasada jest reprezentowana przez kogoś takiego jak Leo. - Kogoś takiego... - Przez zatrudnionego na czas określony. To wszystko! Przez zatrudnio- nego na czas określony bez pełnego statusu. Uznał to za rzecz niewłaściwą i wysłał mnie najego miejsce. Potem Leo już nigdy się do mnie nie odezwał. Myślał, że intrygowałem przeciwko niemu. Wystarczy. Już mnie więcej o nic nie pytaj. - Znów przejeżdżali obok stacji Aral, jechali na północ. Pracownik rozpoznał samochód i radośnie zamachał do de Lisle'a. - Ty mierzysz wszystko swojąmiarką. Nie mam zamiaru rozmawiać z tobąo Bradfieldzie, skoro tyranizujesz mnie tak, że aż robisz się czerwony na twarzy. Jest moim kolegą, moim zwierzchnikiem i..