Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
A potem wszystko ustało. Usłyszałem, poczułem raczej, stłumiony suchy chrobot, jakby ktoś grzecznie odchrząknął, po czym jedno z ciał, gdy je odepchnąłem, zsunęło się ze mnie powoli, a czyjaś głowa stuknęła o ziemię obok mojej. Usłyszałem zmęczony szept Nyateneri: - Dziękuję ci, Rosseth. Nie miałem siły wstać, musiała mi pomóc, co też uczyniła z niezwykłą ostrożnością i delikatnością, choć jedną rękę miała tak bezwładną, jak Niebieskooki szyję. Leżał nieruchomo na boku, mały i jakby zdziwiony. Kapała na niego krew z mojego nosa. - Czy on żyje? - spytałem. - Gdyby żył, my byśmy nie żyli - odrzekła Nyateneri. - Z tymi ludźmi ma się tylko jedną szansę. Z reguły - dodała zaśmiawszy się cicho. Wróciła do łaźni, podniosła leżący pod drzwiami sztylet i zaczęła obracać go niezgrabnie w prawej dłoni. - Nigdy się nie nauczyłam dobrze rzucać nożem - stwierdziła w zamyśleniu. - Nie wiem, co mnie opętało, żeby tym razem spróbować. Gdybyś nie otworzył tych drzwi, byłoby już po mnie. Dziękuję ci. Bolący i wciąż krwawiący nos sprawił, że zrobiło mi się niedobrze. Nyateneri skłoniła mnie, żebym się położył i oparł głowę na jej kolanach, po czym przytknęła mi do nosa jakąś wilgotną szmatkę, co uznałem za wyjątkowo nieprzyjemne. - Kim byli ci ludzie? - zabulgotałem, ale kobieta udała, że nie dosłyszała pytania i odpowiedziała ni w pięć, ni w dziewięć: - Tak, wiem, że będziemy musieli zawiadomić Karsha, nie widzę innego wyjścia. Czuję się zbyt zmęczona, żeby grzebać teraz jakichś zmarłych. Głaskała mnie w roztargnieniu po włosach, ja zaś wdychałem zapach jej rozluźniającego się ciała i uświadamiałem sobie po raz pierwszy w życiu, że nic nigdy nie dzieje się tak, jak to sobie człowiek wyobrażał. Oto opierałem głowę na kolanach Nyateneri, wyczuwałem policzkiem jej wilgotną skórę, piersi, które tak chciwie podglądałem, unosiły się i opadały w rytm oddechu, a tymczasem moim jedynym zmartwieniem i troską była płynąca z nosa krew. Wolno ci się śmiać, proszę bardzo. Nawet ja uważałem to wtedy za komiczne. Po jakimś czasie odzyskałem siły na tyle, by móc usiąść, więc Nyateneri wróciła do łaźni po płaszcz. Zapytałem przez otwarte drzwi: - Oni pani szukali, chcieli panią zabić. Dlaczego? Co pani im zrobiła? Nie odpowiedziała mi, dopóki nie wyszła. Siedziałem w aksamitnej ciemności, u moich stóp leżał trup, a w sadzie zaczął już po nim lamentować lirilith; wy te ptaszki nazywacie płaczkami nocnymi. Nie pojmuję, jak to się dzieje, że potrafią tak szybko wyczuwać śmierć, a przecież ją wyczuwają; w takiej przynajmniej wierze wyrosłem w tym kraju. Nyateneri oparła się o framugę drzwi i próbowała prawą ręką poruszać ostrożnie lewą. Zapytała mnie znienacka, choć zupełnie spokojnie: - Jak to się stało, że to ty przyniosłeś mi wodę, a nie Marinesha? Prosiłam o tę dziewczynę. - Nie widziałem się z nią - wyjaśniłem. - Spotkałem tego staruszka... wie pani, o kim mówię? Tego z białymi wąsami... i on mi powiedział, że ma dla mnie od pani wiadomość. Może coś pokręcił, jest naprawdę stary. - Aha! - mruknęła i zamilkła, a gdy po raz trzeci zapytałem o Niebieskookiego i Półgębka, przykucnęła obok mnie, zajrzała mi w oczy, dotknęła kontuzjowaną ręką mego ramienia i rzekła: - Rosseth, okłamywanie kogoś, kto właśnie ocalił mi życie, nie leży w mojej naturze, więc proszę, nie zmuszaj mnie do tego. Jej zmieniające się nieustannie oczy błyszczały srebrzyście w księżycowej poświacie. - Na każdym kroku jakieś tajemnice - mruknąłem ośmielając się ją przedrzeźniać; przyznaję jednak, że poczułem się zaszczycony, jak dziecko, które dało się przekupić okazaną przez dorosłego odrobiną zaufania - odrobiną świata spoza granic pokoju dziecięcego. - Dobrze, nie będę pani zmuszał, jeśli obieca mi pani, że kiedyś mi o tym wszystkim opowie. Skinęła z powagą głową i powiedziała: - Obiecuję. Dotyk jej dłoni palił mnie takim żarem jak ręce Niebieskookiego, unoszące mnie za gardło nad ziemią tak dawno już temu. Spytałem Nyateneri, czy bardzo ją boli, na co mi odrzekła: - Dosyć, choć nie aż tak, jakby mogło. Nie bardziej niż ciebie nos. Co powiedziawszy, cmoknęła mnie w jego czubek, a potem musnęła mi usta przelotnym pocałunkiem. - Chodź - powiedziała - musimy wesprzeć się wzajemnie, jeśli mamy wrócić do karczmy. Czuję się naprawdę stara. Obszedłem łaźnię, żeby pozbierać wiadra. Kiedy wróciłem, Nyateneri stała wyprostowana, trzymając sztylet za koniuszek ostrza. Po chwili wyrzuciła go z uwagą w górę na tyle wysoko, by zrobił w powietrzu tylko jeden powolny obrót. - Oczywiście nie jest dobrze wyważony - mruknęła pod nosem. - Nie przeznaczono go do rzucania. Potem odwróciła się i uśmiechnęła do mnie. Miałem nadzieję, że jeszcze raz mnie pocałuje, lecz nie zrobiła tego. OBERŻYSTA W naszym kraju nadal panuje królowa; włada z czarnego zamku w Fors na’Shachim. A może teraz już rządzi król albo znowu armia, zresztą to obojętne. Poborcy podatków po staremu zdzierają z nas skórę, niezależnie od tego, kto ma władzę. Więc nieważne czy król, czy królowa, czy jakiś pyszałkowaty kapitan - wybiorę się tam któregoś dnia i wystaram o audiencję. Czeka mnie trudna i męcząca podróż. Rozbójnicy ustawią się w kolejce na gościńcu, żeby ograbić mnie z tego, z czego nie zdążyli oskubać woźnice i karczmarze, a potem będę musiał wysupłać ostatniego miedziaka ukrytego w podeszwach butów na łapówki, które mi otworzą dostęp do majestatu i pozwolą złożyć skargę. Ale dopnę swego i zostanę wysłuchany. Choćbym miał głową przypłacić moją śmiałość