Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Zawsze wiedziałem, że jesteś smarkaczem. - Dziwne, że nie powiedziałeś mi tego przez dziewiętnaście lat. Musiałeś chyba przeżyć prawdziwe piekło. - Tak było - burknął. - Cieszę się, że to koniec. Spływaj teraz, i żebym cię więcej nie oglądał! Jeśli pragnąłbym zapomnieć o czyimś nazwisku, to na pewno o twoim. - Wyobraź sobie - odwzajemniłem się - że to samo i mnie przyszło. - Pomyślałem, że w dyrekcji musieli mu porządnie zmyć głowę. Dawno nie czułem się tak lekko i wesoło. Zaczynałem realizować mój plan! - Nie musisz się fatygować, nie wstawaj. - Podniosłem się. - Cygaro zatrzymaj w dłoni, nie podam ci swojej. Wiedź swój bogobojny żywot, Gustawie, primadonno „Globalu”. Splunął na dywan. - Idź do diabła - zawołał. - Tylko patrzeć, jak zdechniesz. Nawet nie myśl, byś żebraniną coś tutaj wskórał. Dla mnie już teraz nie żyjesz. Boże, odetchnę naprawdę z ulgą, kiedy nie będę musiał cię oglądać. - Z wzajemnością, Gustawie. A papiery chcę mieć do wieczora w „Intercontinentalu”, zrozumiano? Są przecież jeszcze sądy pracy. - Ani mi w głowie fatyga, szczeniaku - odwarknął. - Po tym wszystkim, co zrobiłeś - po zatajeniu orzeczenia lekarskiego. Głupiec ze mnie, jeszcze ci pomogłem. Że też, do diabła, zawsze muszę być naiwny, po prostu muszę. - To diabelska sprawka, zgadza się. - Rozmawiałem z doktorem Betzem, nie krył przede mną niczego. Uważa, że to kwestia niedługiego czasu, jak będą ci musieli odjąć całą nogę. Czy wiesz już, kiedy będzie amputacja? Odwróciłem się i po wielkim dywanie pomaszerowałem do drzwi. Krok miałem sprężysty, stopa nie bolała i serce biło szybko, gdyż w moich planach pojawił się nowy ważny element, najważniejsza rzecz chyba, a pomysł podsunął mi sam Gustaw. Wysokie okna przepuszczały dużo słońca. W Dusseldorfie dzień był gorący. Dotarłem do drzwi, otworzyłem je i wyszedłem, zamykając je za sobą starannie. Nie odezwaliśmy się już do siebie. I taki był koniec dziewiętnastoletniej służby dla „Globalu”, dla bogaczy, których w ogóle nie znałem. Ale jeśli się człowiek zastanowił, wszystko toczyło się zgodnie z zasadami logiki. Gdy cię wyzyskają i wykończą, gdy chcieliby się już ciebie pozbyć, nikt w naszym systemie społecznym nie wzniesie toastu na twoją cześć, choćby tylko toastu czekoladowego, o nie, nawet czekolady nie będzie. - I co teraz zrobisz? - z tym pytaniem zwracał się do mnie Paul Fontana. To było o siedemnastej tego samego dnia. Jak zawsze jego szczupła, gładka twarz ani jednym drgnieniem nie zdradzała żadnych uczuć, żadnych myśli. Gładził dłonią zaczesane do tyłu brązowe, proste włosy. Opowiedziałem mu o wszystkim, co zaszło u Gustawa Brandenburga. - Wracam do Cannes - oświadczyłem. - Już jutro, jak tylko dostanę papiery z „Globalu”. Taksował mnie długim spojrzeniem. - O co chodzi? - Robercie - zaczął. - Jak przewidywał Borchert, sąd oczywiście odrzucił nasz pozew rozwodowy. Zresztą ja też od razu się tego obawiałem. Jesteś już przegrany. - O, nie! - O tak! Otrzymasz teraz tylko część swojej pensji. Jesteś chory, sam mi to powiedziałeś. Twoja przyszłość nie wygląda więc różowo. Rozumiem cię jako twój przyjaciel, ale jako adwokat muszę zganić, że wbrew zaleceniom przekazałeś jednak żonie dodatkowe pieniądze... Nie patrz tak na mnie, rozmawiałem telefonicznie z jej adwokatem i powiedział mi. - Z tym koniec. Potrząsnął głową. - Niestety, to dopiero początek. Sam zrobiłeś to, czym miał się zająć sąd, wyznaczając żonie pensję. Nie uzgadniając tego ze mną, dałeś jej półtora tysiąca, opłacasz czynsz oraz ubezpieczenie. Ponieważ obniżyły się twoje dochody, będę chciał wpłynąć na sąd, byś płacił mniej, niż dobrowolnie zadeklarowałeś. Mam nadzieję, że mi się to uda. Jak powiedziałem, sam oceniłeś, ile jesteś wart, co z pewnością spowodowało, że żona nie myśli o rozwodzie. - Zaczął dłubać w fajce. - Dlaczego to zrobiłeś, Robercie, tak cię przecież przestrzegałem. - Bo jestem przesądny i jej także na tym zależało. - Jej? Ach, tak. Ale wybacz - mówił cicho - nie wierzę w twoje przesądy. Zrobiłeś tak, bo jesteś przyzwoitym człowiekiem, ona chyba także. Pewnie jej trudno było znieść myśl, że Karin... - Przestań - przerwałem mu prawie niegrzecznie. - Na co ci adwokat, jeśli nie stosujesz się do jego rad? - spytał. - Bądź spokojny, jestem twoim przyjacielem i nim zostanę. Tylko że teraz prawie nie mogę ci pomóc. Co się stanie po trzech latach, zapisane jest w gwiazdach. - Jest nam to obojętne, Angeli i mnie. Machnęliśmy już na to ręką, bo tak czy inaczej będziemy razem. - Czy to jej słowa? - Fontana wysypał popiół z fajki i ubijał w niej nowy tytoń. - Tak. - Wspaniała kobieta, Robercie. - A twoja nie? Zapalił fajkę. - Spróbuję więc obniżyć alimenty dla Karin. Czy się uda, to inna sprawa. Prawdopodobnie będziesz musiał przyjechać do sądu, gdy wyznaczony zostanie termin. Sędzia będzie chciał zobaczyć obie strony. Pokrzyżowałeś moje plany i Karin może nigdy nie wyrazić zgody na rozwód. - Mam inny pomysł, ale nie mogę na razie o tym mówić. - Nie gniewam się, tylko mi smutno - z powodu ciebie. - Niepotrzebnie. Bądź wesół, ja się cieszę, bo przede mną piękna przyszłość. - No, no! - Naprawdę, to tylko mi zostało. Weszła sekretarka, niosąc dla mnie w plastikowej torbie pocztę, którą odbierano z hotelu „Intercontinental” w czasie mojej nieobecności. Było tego dużo. Postanowiłem, że powiem w hotelu, żeby wszystkie listy przesyłano do Cannes, do madame Delpierre. - Ach, jeszcze jedno - przypomniałem sobie. - Potrzebuję w Cannes notariusza. Znasz może kogoś dobrego i zaufanego? - Sądzę, że kogoś takiego znam. Chwileczkę... - I sięgnął po dużą książkę adresową, po czym podał mi jego nazwisko i adres. Nazywał się Charles Libelle. Zapisałem to sobie, a później pożegnałem się z Fontaną. Odprowadzając mnie do progu kancelarii, potrząsał stale moją dłonią. - Kiedy się zobaczymy? - spytał. - Na pewno zjawię się w sądzie. - Nie o tym myślę. Wiesz, o co mi chodzi. Do zobaczenia... do prawdziwego zobaczenia, u mnie w domu, razem z moją żoną i twoją ukochaną. Milczałem. - Do tego już chyba nie dojdzie - sam sobie dał odpowiedź. - Dlaczego by nie? - udałem zdziwienie. - Cóż to znaczy, Paul? Na pewno was odwiedzimy-ale mówiąc to byłem przekonany, że nigdy tego nie zrobimy, nigdy