Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— -Wystarczy — błagała. Jej pokojówka jeszcze mocniej chwyciła sznurówki gorsetu i zaparła się kolanami o pośladki swojej pani. — Niech panienka wypuści powietrze — poleciła. A kiedy Shevaun posłuchała, pociągnęła sznurówki po raz ostatni i zawiązała je. Shevaun straciła dech. — Proszę bardzo, kochaneczko — oznajmiła pokojówka w czepku. — Gotowe. Ta drobna schludna Irlandka o stalowych nadgarstkach służyła Shevaun za niańkę i pokojówkę od powijaków i uwielbiała ją. Nazywała się Kathleen 0'Rourke. Twarz z roześmianymi oczami i dołeczkami w brodzie okalały jej ciemne włosy. Miała trzydzieści osiem lat. Shevaun przytrzymała się stojącego w kabinie krzesła, ledwie mogąc oddychać. — Nim się ten wieczór skończy, zemdleję — oznajmiła. Kathleen odszukała centymetr i zmierzyła jej kibić. — Święta Dziewico Maryjo czterdzieści cztery centy metry! A jak będziesz mdlała, kochaneczko, to pamiętaj, że masz tyle wdzięku co chmurka i że wszyscy patrzą. Shevaun miała na sobie pantalony z falbankami, a na nogach jedwabne pończochy. Fiszbinowy gorset pił ją w biodrach, wściekle cisnął w talii, a piersi podnosił i wypychał w górę. — Muszę na chwilę usiąść — powiedziała osłabłym gło sem. Kathleen znalazła sole trzeźwiące i podsunęła je She-vaun pod nos. — Proszę, gołąbeczko. Jak tylko te baby cię zobaczą, to nie będzie ci słabo nic a nic. Matko Boska i Józefie święty, zostaniesz królową balu! Do drzwi zapukano energicznie. * Jeszcześ niegotowa, Shevaun? — zawołał Tillman. * Nie, wuju. Już niedługo. * No, to pośpiesz się, kochanie. Musimy tam zdążyć przed jego ekscelencją — powiedział i odszedł. Kathleen zaśmiała się cicho. - Niemądry człowiek, gołąbeczko - powiedziała. — Nie wie, że dziewczyna musi wejść efektownie. Quance odłożył farby. * Gotowe! — powiedział. * Wspaniale, Arystotelesie — rzekł Robb i podniósł małą Karen, żeby zobaczyła swój portret. — Prawda, Karen? * Czy ja tak wyglądam? — spytała z niezadowoleniem dziewczynka. — Jest okropny. * Jest nieśmiertelny, Karen — powiedział zbulwersowany Quance, wziął ją z rąk ojca i mocno objął. — Spójrz na te prześliczne rumieńce na twoich policzkach, na światło w twoich pięknych oczach, na to szczęście, które otacza cię jak aureola. Na brodę Alcazabedabry, tak jak wyglądasz, wyglądasz wspaniale. * Och, to dobrze. — Karen uścisnęła go, a kiedy postawił ją na podłodze, jeszcze raz spojrzała na portret. — Kto to jest Alcaza... ten, którego pan wymienił? * Mój znajomy — odparł ze śmiertelną powagą Quance. — Brodaty znajomy, który strzeże malarzy i pięknych dziatek. * Jest bardzo, bardzo ładny — powiedziała Sara; twarz miała napiętą. — A teraz zmykaj, w tej chwili, o tej porze powinnaś już spać. * Jeszcze za wcześnie — odparła nadąsana Karen. — Przyrzekłaś, że mogę zostać aż do odjazdu tatusia. Quance uśmiechnął się, wytarł palce terpentyną i zdjął fartuch. * Zabiorę swoje farby jutro, Robb — powiedział. Oczywiście. * Tak, no to lepiej jedźmy. Quance wygładził przeraźliwie fioletową haftowaną kamizelkę i nałożył surdut ze złotego jedwabiu. — Lubię pana, panie Quance — powiedziała Karen. — Pan jest bardzo piękny, nawet jeżeli pańskie obrazy są ok ropne. Malarz roześmiał się, uściskał ją i nałożył cylinder. * Zaczekam w łodzi, Robb — powiedział. * Może byś odprowadziła pana Quance'a, Karen? -rzeki Robb. * O, tak — odparła i w tanecznych podskokach podbiegła do drzwi. Quance wyszedł za nią niczym paw. — Dobrze się czujesz, Saro? — spytał troskliwie Robb. —Nie — odpowiedziała chłodno. — Ale to nieważne. Lepiej idź. Spóźnisz się. * Gdyby to coś pomogło, zostałbym — powiedział zdenerwowany. * Pomogą mi tylko narodziny dziecka i statek do kraju — odparła Sara, z irytacją odgarniając z oczu cienkie kosmyki włosów. — Wyjazd z tej przeklętej wyspy! * Och, nie gadaj bzdur! — powiedział, nie mogąc się powstrzymać, a gniew zwyciężył w nim nad postanowieniem, żeby nie wszczynać kłótni. - To nie ma nic wspólnego z Hongkongiem! * Odkąd należy do nas, mamy same kłopoty — odparła. — Ty się zmieniłeś, zmienił się Dirk, Culum, ja. Na miłość boską, co się dzieje? Wreszcie postanowiliśmy wyjechać... i nagle bankrutujemy. Wszyscy żyjemy w śmiertelnej trwodze, szkaradnie się kłócimy, a tymczasem biedna Ronalda i rodzina Dirka umierają. A potem zbawia nas to srebro, ale nic z tego, bo Dirk przypiera cię do muru, a ty jesteś za słaby, żeby się wywinąć, więc przysięgasz, że zostaniesz. Culum nienawidzi Dirka, Dirk Culuma, a ty jak głupi stoisz pomiędzy nimi, nie mając odwagi wziąć co z prawa nasze i wyjechać, żeby korzystać z tego w kraju. Jeszcze nigdy nie miałam przenoszonej ciąży. Jeszcze nigdy nie czułam się tak podle, a teraz czuję się tak, jakbym stała nad grobem. Jeżeli chcesz wiedzieć, kiedy zaczęły się nasze wszystkie kłopoty, to stało się to dwudziestego szóstego stycznia tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego roku! * Wierutne bzdury! - odparował jej oskarżenie, wściekły, że wypowiedziała na głos to, co go nurtowało tak długo, i zdał sobie sprawę, że i on pośród strawionych na rozmyślaniach nocnych godzin równie mocno przeklina ów dzień. — Niedorzeczne zabobony — dodał, bardziej żeby przekonać siebie niż ją. — Zaraza była w zeszłym roku. Plajta w banku w zeszłym. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po znalezieniu się w Hongkongu. A poza tym nie jestem głupi! Musimy mieć pieniądze, dużo pieniędzy, a rok tu, czy rok tam nie ma znaczenia. Myślę o tobie, o dzieciach i o wnukach. Muszę zostać. To postanowione. * Czy zarezerwowałeś już nam przejazd do kraju? * Nie. * Więc ucieszę się, jeżeli to zrobisz natychmiast. Ja się me rozmyślę, jeżeli na to liczysz! * Nie, Saro — odparł lodowato. — Nie liczę na to, że się rozmyślisz. Czekałem, żeby się przekonać, jak się będziesz czuła. Statków nam nie brakuje. Dobrze o tym wiesz. * Za miesiąc od dziś wydobrzeję na tyle, żeby... * Nie wydobrzejesz, a wyjazd tak szybko jest niebezpieczny. I dla ciebie, i dla dziecka! * W takim razie może ty sam odwieziesz nas do kraju. * Nie mogę. * Pewnie, że nie. Masz do załatwienia ważniejsze sprawy — powiedziała Sara i porwał ją gniew