Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nie przejmuj się, nie kryje się w nich więcej dziwacznych nieprzyzwoitości niż u większości ludzi. W gruncie rzeczy jest ich nadzwyczaj mało – zademonstrował jeszcze więcej maleńkich zębów. – Niektóre umysły mogą przyprawić o niesmak nawet gnoma, panie Rapie. Gratuluję ci. Teraz muszę zająć się twoimi ranami. Nie mam jednak zamiaru tego robić, gdy masz na ramieniu ogniowe pisklę. Znikaj, Lilio. Smoczek przybrał kolor nadąsanej zieleni. Przycupnął nisko. Spod jego zaciskających się szponów wypłynęły na zewnątrz strużki krwi Rapa. Tymczasem pozostałe ogniowe pisklęta krążyły wokół niego, migocząc różowymi iskierkami ciekawości. Stopniowo zbierały się na odwagę i zbliżały coraz bardziej. Pomyślał, że jeśli wszystkie spróbują wylądować na nim jednocześnie, spalą go bądź rozszarpią. – Ja tego nie wywołuję, proszę pana! To znaczy, Ishiście. Czarodziej podrapał się w zamyśleniu w skorupę zeschłej padliny otaczającą mu usta. – Wiem. To bardzo niezwykłe. Zapewne też stanowi naprawdę wielki komplement. Nie możemy jednak stać tutaj przez całą noc. Zmykajcie wszystkie! Lilia zerwała się z ramienia Rapa w strumieniu fioletowego ognia. Całe stadko młodych smocząt pomknęło w górę, ku upiornym górnym rejonom komnaty, by latać tam wokoło niczym sześć fiołkowych komet. Ich wyrażające gniew i strach piski niosły się echem wewnątrz głowy Rapa niczym nieharmonijne uderzenia dzwonu. Ishist ignorował je. Wpatrywał się, marszcząc brwi, w fauna. – Teraz, panie adepcie można już przy tobie bezpiecznie użyć odrobiny mocy! Ani na chwilę nie przyszło mi do głowy, że możesz nie być pełnym czarodziejem. Przeraziłeś biedną Pierwiosnkę. Głupcy pchają się na oślep tam, gdzie obawiają się wchodzić magowie... – Gdy gnom mruczał pod nosem, rany Rapa zamykały się i goiły, od jego pokaleczonych stóp, aż po pozostawione przez smoka zadrapania na ramieniu. – ...dlatego przesadziłem z zaklęciem wezwania... przynajmniej wiemy, że niczego nie ukrywasz, jeśli musiałeś przez to przejść... proszę. I jak czujesz się teraz? W przypominających czarne guziki oczach pojawiły się błyski przebiegłości. Rap zdał sobie nagle sprawę, że zniknęło nawet jego zmęczenie, a przynajmniej jego znaczna część, a także z tego, że utracił zmysł węchu. To ostatnie było największym błogosławieństwem. Odetchnął głęboko z ulgą. – Tak jest znacznie lepiej, panie Ishiście. Dziękuję. Gnom skinął głową z ironicznym rozbawieniem. – Miałem zamiar zamknąć cię w lochu, ale mojej żonie bardzo zależy, byś zjadł z nami kolację. Athal’rian trzymała się z tyłu, jak gdyby nie chciała przeszkadzać mężowi w pracy. Teraz zawołała bez tchu: – Och, tak! – po czym podeszła do Ishista, przytuliła się do niego i położyła mu rękę na ramieniu. Czarodziej ujął ją i pocałował. Elfka nachyliła się, by ucałować z kolei jego łysinę, choć była ona upstrzona czymś, co wyglądało na stare ptasie odchody. Postarzały gnom i o wiele od niego młodsza elfka zachowywali się jak dwoje oszalałych z miłości nastolatków, a przecież najwyraźniej urodziła mu siedmioro... nie, było tu już ośmioro dzieci. Co jadło to niemowlę? – Będzie z tym trzeba chwilę zaczekać, najmilsza – zauważył Ishist. – Muszę odszukać dwóch towarzyszy pana Rapa, zanim znajdą ich dzikie zwierzęta. Athal’rian zaczęła lamentować. – Ale to nie potrwa długo, prawda, kochanie? – Nie, nie! I jest jeszcze ciemno. Uwinę się z tym najszybciej jak tylko można, najmilsza. Poklepał ją czule w pośladki, jakby była koniem. – Ale jedzenie się zepsuje. A tak chciałam, żeby dzieci zobaczyły, jak powinna wyglądać uroczysta kolacja. Wydawało się, że jako matka nadawała sprawom dziwną hierarchię. Ugish i najstarsza dziewczynka zaczęli bić się ze sobą wściekle. Tarzali się w gnoju i gryźli nawzajem, lecz Athal’rian nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. – Nic im nie zaszkodzi, jeśli choć raz położą się dopiero po świcie – oznajmił stanowczo Ishit.– A więc, magia jest magią, lecz sen również ma swoją czarowną moc. Jestem pewien, że nasz gość ucieszyłby się z odrobiny odpoczynku. Gdzie masz zamiar ich umieścić? Zawahała się, grzebiąc palcami nóg w ziemi. – Myślałam, że może... w wieży północno-zachodniej? Czekała z niepokojem na jego opinię. – Bardzo dobry wybór, moja droga. W takim razie zaprowadź pana Rapa do jego komnaty. Obiecałem Ugishowi, że będzie mógł pójść ze mną. Hej, wy dwoje, dosyć tego! Rozdzielił walczących dwoma dobrze wymierzonymi kopniakami. Następnie przyjął przeciągły i mocny uścisk od swej pogrążonej we łzach żony, po czym ruszył ciężko ku drzwiom. Młody Ugish wlókł się za nim, gniewnie oblizując krwawiące ramię bardzo długim, czarnym językiem. * * * Wciąż dzierżąc w ręku swój brudny kawałek szmaty, Rap podążył za gospodynią niezliczonymi korytarzami. Następnie ruszyli w górę długimi, krętymi klatkami schodowymi. Ściany wzniesiono z nie ociosanych kamieni. Podłogi były miękkie od kurzu, jak gdyby nie sprzątano ich od czasów powstania Imperium. W suchych kątach leżały zmumifikowane truchła zwierząt i ogryzione kości, wilgotniejsze fragmenty pokrywały zaś sięgające po kostki nieczystości. Wszystkie drzwi doszczętnie zbutwiały. Pozostały jedynie zardzewiałe resztki zawiasów. W innych miejscach zawaliły się sufity, co zmuszało ich do bolesnej wspinaczki po stertach gruzu. Rap nie potrafił ocenić prawdziwych rozmiarów ogromnych ruin, lecz z łatwością mógł uwierzyć, że są wystarczająco stare, by pamiętać wojny smocze. Wszędzie wykrywał starożytne nadprzyrodzone bariery, choć niekiedy dostrzegał między nimi niewyraźne przesmyki rozciągające się na niewiarygodną odległość. Czasami udawało mu się też zauważyć w oddali grupy gnomów zajętych swoimi sprawami. Wiele fragmentów ruin w większym lub w mniejszym stopniu oświetlało coś w rodzaju czarodziejskiej mgły, którą uprzednio widział w Stajni. Gdzie indziej panowała absolutna ciemność. Wydawało się, że Athal’rian znajduje tam drogę głównie za pomocą pamięci i dotyku, lecz Rap podążał za nią, kierując się dalekowidzeniem. Starał się nie zwracać uwagi na szczegóły: wysypkę skrytą pod brudem, gęsto skupione ślady ukąszeń owadów, elfią grację szczupłych bioder. Płynęła przed nim niczym blask księżyca. Było to potwierdzenie wszystkich słyszanych przez niego opowieści o elfach i tańcu. Przyprawiała go o mdłości. Jak to możliwe, by ktoś będący człowiekiem zgodził się na wegetację w podobnych warunkach? Wydawała mu się też jednak w okropny sposób fascynująca