Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- "Przeklinasz M?" - "Przeklinam! " - pada³y dŸwiêczne, nieustraszone s³owa odpowiedzi. Nie rozumia³ ju¿ dalszej litanii przysi¹g straszliwych i zaklêæ mro¿¹cych krew, bo zas³ucha³ siê ca³¹ dusz¹ w oddŸwiêkach przysiêgaj¹cego g³osu, czu³ po dreszczu, jaki w nim budzi³, ¿e ju¿ go gdzieœ s³ysza³... ³owi³ go wiêc w sobie jak motyla, nie zwracaj¹c uwagi na przera¿aj¹cy rytua³, ci¹gn¹cy siê bez przerwy, a¿ w koñcu zrozumia³ jasno, ¿e to by³a Daisy, ¿e to j¹ poœwiêcono Bafometowi w tych tajemniczych obrzêdach, ale nie zdziwi³ siê temu, jakby ju¿ wyzbyty zdolnoœci zdumiewania siê czymkolwiek. Ciemnoœci poblad³y i grota zaczê³a siê nieco rozjaœniaæ. Daisy siedzia³a miêdzy kolanami Bafometa w takiej samej jak i on pozycji, opuszczone rêce dotyka³y pantery siedz¹cej u jej nóg, a nad jej g³ow¹, op³yniêt¹ w z³oty dym kadzielny, pochyla³a siê zielonawokrwawa, smutna twarz Diab³a, a jego rêce d³ugie zdawa³y siê obejmowaæ j¹ wpó³ i przytulaæ do siebie, to jedno tylko widzia³ dobrze, a reszta majaczy³a przed olœnionymi oczyma jak korowód sennych, ledwie przypomnianych mar i zjaw. Nie wiedzia³, sk¹d p³yn¹, i nie wiedzia³, czy s¹ poza jego dusz¹. - Oto na po³y zwierzêcy, z³owrogi orszak Seta przywiód³ bia³ego baranka, którego jakiœ cz³owiek z g³ow¹ psa zabija³ ciê¿kim, krzemiennym no¿em i wœród ponurych œpiewów i przekleñstw rzucono go na po¿arcie panterze... - Oto palono siedem zió³ czarnoksiêskich, skropionych krwi¹ niewini¹tka, i popio³y rozsiewano w siedem stron œwiata. - Oto zamajaczy³ korowód p³azów i ropuch olbrzymich, wlok¹c za sob¹ na s³omianych sznurach rozpiête drzewo krzy¿owe i wœród ur¹gowisk i plwañ, wœród piekielnego chóru chichotów i naigrawañ podarto je w drzazgi, rozdeptano i rzucono pod kopyta pos¹gu. - Oto gromada potworów nieopowiedzianych, rozwyte stado strachów, wampirów, mar, zjawi³a siê jakby wylêg³a z ob³¹kanego mózgu, nios¹c na wiekach spróchnia³ych trumien symboliczn¹ bia³¹ Hostiê i wœród przera¿aj¹cych wrzasków, zniewa¿añ i wycia zwialono j¹ przed Bafometem. - Oto zaczê³y siê wychylaæ na œwiat³o jakby wszystkie potwory katedr œredniowiecznych, wszystkie larwy pokuszeñ i lêków, taj¹ce siê w duszach œwiêtych, zjawia³y siê milcz¹ce, posêpne, nios¹c ksiêgi œwiête, symbole, znamiona, wizerunki, szat y rytualne, zwalaj¹c wszystko na jeden stos ogromny; siedem krwawych b³yskawic trysnê³o z oczu Bafometa, siedem gromów runê³o w stos, buchnê³y p³omienie, a wszystkie zjawy piekielne zawiod³y dziki, rozchwiany, okr¹¿aj¹cy tan. Gryz¹ce czarne dymy przys³oni³y postaæ Daisy i wzbija³y siê wysoko rozwichrzonymi s³upami, zaciemniaj¹c grotê ponurym, nieprzeniknionym tumanem. A Zenon pochyli³ siê w sobie, jakby nad krawêdzi¹ œwiata nieznanego, spogl¹da³ w tajemnice i jego oczy duszy pierwszy raz wybieg³y poza siebie, poza g³upi¹ i leniw¹ myœl, poza fakty i rzeczy widome; pierwszy raz lecia³y przez jakieœ nieprzejrzane obszary, przez jakieœ dale czarowne, przez jakieœ wy¿e i przepaœcie nieskoñczone, i¿ cofn¹³ siê olœniony, pe³en œwiêtej cichoœci przeczuwañ i widzeñ, jakiœ wiew nieœmiertelnej mocy przewia³ mu przez duszê. - Nie trwó¿ siê! Jestem przy tobie! - zadŸwiêcza³ tu¿ przy nim g³os Daisy. Ukorzy³ siê nagle w sobie, pad³ na twarz jakby u stóp niewidzialnej i g³osem pokory najwy¿szej i oddania szepn¹³: - Nic nie wiem, nic nie rozumiem, ale czujê, ¿e jesteœ przy mnie. - Myœl, a znajdziesz mnie zawsze i wszêdzie! Dusza mu siê zawar³a na wszystko i pad³a w d³ugie odrêtwienie. Kiedy powsta³ z ziemi, grota by³a w bladych, b³êkitnawych jasnoœciach sk¹pana. Bafomet sta³ jak krzew purpurowych ogni, a u jego stóp na rozkrzy¿owane, bia³e cia³o Daisy wpe³za³ czo³gaj¹cy siê cieñ, jakby pantery, bior¹cej j¹ w uœcisk. Grota by³a pusta; nadludzki strach o ni¹ tak sprê¿y³ mu si³y zw¹tla³e, ¿e krzykn¹³ z ca³ej mocy trwogi, i szaleñstwa, rzucaj¹c siê na przejrzyst¹ œcianê, jakby chc¹c biec na ratunek. Wszystko naraz przepad³o, br¹zowe drzwi zatrzasnê³y siê z hukiem, znalaz³ siê znowu przed t¹ ponur¹ ruin¹, niepewny, wahaj¹cy i bezradny jak przedtem, jakby tam nigdy nie wchodzi³. - Gdzie ona mog³a znikn¹æ? - rozmyœla³ jak przedtem, niepamiêtny niczego zgo³a, wodz¹c zdumionymi oczami po rozwalinach, obszed³ znowu dom i znalaz³szy jak poprzednio wszystkie wejœcia zabite na g³ucho, stan¹³ zniechêcony, nie wiedz¹c, co z sob¹ pocz¹æ. Œwit siê ju¿ stawa³, ³uny Londynu zaledwie siê tli³y przygas³ymi zorzami na wzburzonym i poblad³ym niebie, przesianym martw¹ jeszcze i szaraw¹ jasnoœci¹, gwiazdy zamiera³y jak oczy przys³aniane martwiej¹cymi powiekami, chmury, ogromne, postrzêpione, sinawe, lecia³y nisko z jakimœ niemym krzykiem, wichura targa³a drzewami, które ze snu ciê¿kiego podnosi³y przemoczone, czarne i rozbola³e ga³êzie, dzieñ wstawa³ wolno i ciê¿ko, boleœnie przemok³y i odrêtwia³y z zimna; wszêdzie lœni³y sinawe ka³u¿e wody, twarde zarysy ruin potê¿nia³y w brzaskach, g³uche i œlepe jeszcze pola dŸwiga³y siê z ciemnoœci, œwit stawa³ siê w chaosie mroków bledn¹cych... I Zenon jakby siê podniós³ z nocy niepamiêci o sobie, zbudzi³o go zimno i wicher, wiêc nie namyœlaj¹c siê ju¿, oderwa³ siê od ruin i poszed³ œpiesznie do stacji. Pod drzewami noc siê jeszcze t³uk³a strwo¿ona. Szed³ alej¹ drzew ogromnych, szarpanych wichur¹ i wyj¹cych dzik¹ pieœñ zimowego poranku... jakiœ paw zab³¹kany krzycza³ w ¿ywop³otach... stado wron zerwa³o siê z ga³êzi, gin¹c w mrocznej kurzawie œwitów, posypa³y siê nañ po³amane ga³êzie i przysiad³ bezwiednie w jakimœ g¹szczu, aby przeczekaæ huragan szalej¹cy coraz potê¿niej. I pozosta³ ju¿ tam, jakby uwiêz³y w wichurze i oczarowany rozwiej¹ ¿ywio³ów, zespala³ siê z nimi, ³¹czy³ w ponurych wyciach huraganu, œpiewaj¹c razem dzik¹, bez³adn¹ i przepotê¿n¹ pieœñ bez s³ów, pieœñ upojeñ, pieœñ œlepych a nieœmiertelnych si³ przyrody