Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Jutro obejrzy sobie dokładnie, gdzie się znalazł, a ze sposobu, w jaki go traktowali, wynikało wyraźnie, że... Nie, jest przecież prostszy sposób. Podniósł słuchawkę telefonu, stuknął w dziewiątkę, uzyskując dostęp do zewnętrznej linii, a następnie zadzwonił do swego nowojorskiego mieszkania. Po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. A więc może kontaktować się ze światem, co oznacza, że jest bezpieczny, nadal nie wiedział jednak o co w tym wszystkim chodzi. Pod tym względem nie posunął się o krok od czasu pierwszego spotkania we Francji, podczas którego zabawiał amerykańskiego biznesmena historiami z życia byłego terenowego agenta KGB. A teraz siedział tu, w Kansas, popijając wódkę i oglądając telewizję, mając na dwóch kontach w Szwajcarii w sumie ponad sześć milionów dolarów. Osiągnął pierwszy cel, przyszedł więc czas na osiągnięcie następnego. Musiał znaleźć odpowiedź na pytanie: o co im, do diabła, chodzi? Czy znajdzie ją tu? Żywił szczerą nadzieję, że tak. * * * Załadowane po brzegi samoloty jeden za drugim lądowały na lotnisku międzynarodowym Kingsforda Smitha w Sydney, większość z nich na pasie wdzierającym się w zatokę Botany, słynną z tego, że tu właśnie po rejsie przez pół świata dobijały drewniane statki z Anglii, wiozące więźniów i wyrzutków społecznych. Ich zadaniem było zbudowanie sobie własnego państwa. Ku wielkiemu zdumieniu wysyłających ich w ową podróż, doskonale sobie oni z tym zadaniem poradzili. Wśród pasażerów samolotów byli także świetnie wytrenowani sportowcy, najlepsi z najlepszych w swych krajach, które wysłały ich tu, by reprezentowali je na oczach świata. Przede wszystkim jednak do Australii przylatywali turyści, którzy w agencjach podróżnych wykupili drogie wycieczki lub otrzymali je jako prezenty od polityków lub organizatorów. Wielu z nich przypięło do strojów miniaturowe flagi swych państw. Nieliczni biznesmeni zmuszeni byli wysłuchiwać ciągnących się w nieskończoność dyskusji kibiców. Po wylądowaniu, sportowcy, traktowani niczym głowy państw, zapraszani byli z honorami do autobusów i autostradą numer 64 odwożeni do kwater w wiosce olimpijskiej, wybudowanej przez rząd Australii wielkim nakładem sił i kosztów. Obok wioski wznosił się stadion - zawodnicy przyglądali mu się zastanawiając się, czy będzie on świadkiem ich chwały. * * * - I co pan o tym myśli, panie pułkowniku? - Piękny stadion, nie ma dwóch zdań - odparł emerytowany pułkownik wojsk chemicznych Armii Stanów Zjednoczonych, Wilson Gearing. - Tylko że w lecie to u was raczej gorąco, przyjacielu. - Efekt El Nino. Prądy oceaniczne przy wybrzeżu Ameryki Południowej znów zmieniły konfigurację, co spowodowało wyjątkowy wzrost temperatury w naszym kraju. Przez cały czas ma być powyżej trzydziestu pięciu stopni. - Dobra, ale mam nadzieję, że ten wasz system schładzania działa, bo inaczej nie nadążycie zabierać ze stadionu ludzi z porażeniem słonecznym. - Działa, panie pułkowniku - upewnił go australijski gliniarz. - Został bardzo wszechstronnie sprawdzony. - Mógłbym może od razu się mu przyjrzeć? Bill Henriksen chciał, żebym sprawdził, czy ewentualni terroryści nie mogliby go przypadkiem użyć do rozpylenia środków chemicznych. - Oczywiście. Proszę za mną. - Na miejscu znaleźli się w ciągu pięciu minut. Australijczyk miał klucze do stacji pomp. Otworzył ją dla amerykańskiego gościa. - Ach, tu chlorujecie wodę? - Gearing zdziwił się lekko. Przecież czerpali ją z systemu wodociągowego Sydney. - Owszem. Nie chcemy zarazić gości z całego świata zarazkami. - Oczywiście. Amerykanin dokładnie przyjrzał się plastikowemu pojemnikowi z chlorem, umocowanemu na rurach za pompami. Woda przepływała przezeń, nim dostała się do systemu zraszaczy, który znajdował się przy wszystkich wejściach i bramach stadionu. System trzeba będzie przepłukać czystą wodą przed wprowadzeniem do niej Sziwy, ale z tym nie powinno być żadnych kłopotów, a pułkownik miał w pokoju pojemnik, podobny do tego tutaj jak dwie krople wody. Jego zawartość przypominała nawet chlor, choć w nanokapsułkach zamknięty był wirus. Przyglądając się systemowi zimnymi piwnymi oczami, myślał właśnie o Sziwie. Przez całe swe zawodowe życie, najpierw w składzie broni chemicznej w Edgwood w Marylandzie, następnie na poligonie Dugway w Utah był specjalistą od wojny chemicznej, ale to, co teraz zamierzał zrobić, nie było wojną chemiczną, prawda? Już raczej biologiczną - rodzoną siostrą tej, której poświęcił przeszło dwadzieścia lat. - Czy te drzwi są strzeżone? - spytał. - Nie, ale podłączyliśmy alarm, a systemu nie da się rozpracować tak od razu, potrzeba na to ładnych kilku minut. Włączenie alarmu sygnalizowane jest w punkcie dowodzenia. Mamy tu duży oddział szybkiego reagowania. - Jak duży? - Dwudziestu żołnierzy SAS i dwudziestu policjantów zawsze na miejscu. Po stadionie krąży dziesięciu żołnierzy SAS w dwuosobowych patrolach. Żołnierze w centrum dowodzenia uzbrojeni są w broń maszynową, patrole na stadionie w broń krótką. Kilometr stąd stacjonuje jednostka wsparcia w sile plutonu, dysponująca lekkimi pojazdami opancerzonymi i bronią ciężką. Dwadzieścia kilometrów od stadionu stacjonuje batalion piechoty z helikopterami. - Brzmi nieźle - stwierdził z przekonaniem pułkownik Gearing. - Jaki jest kod alarmu do stacji pomp? - Jeden-jeden-trzy-trzy-sześć-sześć. - Nawet się nie zawahał. W końcu Gearing był emerytowanym oficerem Armii USA oraz wysoko postawionym pracownikiem firmy konsultingowej wynajętej do czuwania nad bezpieczeństwem olimpiady