Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Ale czy wielu jest prawdziwych miłośników przyrody? Wydaje mi się, że dla większości turystów rośliny obrastające brzegi noszą pogardliwą nazwę trzcin lub szuwarów. A przecież brzegi jezior zarasta nie tylko trzcina pospolita, ale i oczeret jeziorny, sit skupiony i dwudzielny, tatarak, pałka szerokolistna i wąskolistna, zwana rogóżką. Owe zaś zarośla, które z taką złością i pogardą zdejmuje ze skrzydełek śruby motorowodniak, są znakomitym jadalnym orzechem o nazwie kotewka. Orzech kotewki jest bardzo smaczny. Kiedyś zbierany był masowo i dlatego stał się dziś rośliną chronioną prawem. Podobnie jest z rosiczką okrągłolistną oraz pływaczem zwyczajnym o nitkowanych liściach. Nie wolno także zrywać pięknie kwitnących białych grzybieni. Nie odnośmy się więc z pogardą do owych roślin pokrywających wody jezior, nie uważajmy ich za chwasty, które należy wyrywać, aby „oczyścić” wodę. Wśród łodyg trzcin kwitnie bujne życie drobnych zwierzątek i owadów, które stanowią pokarm większości ryb. Pod olbrzymimi liśćmi grzybieni znajdują osłonę i cień zwierzęta wodne; spodnia część liści to prawdziwe mieszkania dla setek przeróżnych wodnych stworów. Tu, na brzegach niegościnnych dla ludzi jezior, napotkać można żabę wodną, kumaka, traszkę lub żółwia błotnego. Tu — wśród trzcin i na brzegach, gdzie rzadko zagląda człowiek z tranzystorowym radioodbiornikiem w ręku — żyje jeszcze znajdujący się pod ochroną bliski krewny słowika — podróżniczek, a także remiz, prześmieszny zimorodek, siewka, czajka, trzcinak, bąk. W okresie, gdy siedzą na jajach, w gniazdach ukrytych wśród trzcin lub na drzewach, płoszy je warkot motorówek, jaja stygną, pisklęta zdychają. Dlatego akweny, na które wkracza niekulturalny turysta, wkrótce pustoszeją z ryb i ptactwa. Na mapie, tuż przy wyjściu z przesmyku na Jezioro Łabędzie, zauważyłem kilkanaście maleńkich, czarnych kropek. U każdego wodniaka znaki te budzą ogromny niepokój. Kropeczki te ostrzegają, że w tym właśnie miejscu znajdują się skały podwodne, głazy albo mielizny upstrzone kamieniami. Z początkiem lata, gdy poziom wody w jeziorach bywa zazwyczaj jeszcze dość wysoki, owe skały i kamieniste mielizny pokrywa woda i łatwo na nich złamać miecz w żaglówce lub rozorać kadłub. Motorowodniacy w takich miejscach łamią śruby napędowe, krzywią kolumny silników, wyłamują rufy. — Czy mój brat wie o podwodnych rafach przy wyjściu z przesmyku? — zapytałem Milczącego Wilka. Potakująco skinął głową: — Niech Szara Sowa będzie spokojny. Milczący Wilk zna miejsce zwane przez wodniaków „piekiełkiem”, Znajduje się ono bliżej lewego brzegu, dlatego my będziemy się trzymać brzegu prawego. Gdy płynąłem na jezioro Zmierzchun, widziałem, że skały piekiełka pokrywa woda, bo poziom jeziora jest obecnie dość wysoki. Ale myślę, że duża fala będzie obnażać głazy na płyciźnie. Mój brat zobaczy wówczas, dlaczego miejsce to nazwano „piekiełkiem”. Zbliżaliśmy się już do przesmyku i Milczący Wilk rozkazał mi odknagować szoty foka i wybrać go nieco. Wybrał również bezanżagiel i to samo rozkazał zrobić z grotżaglem, który trzymał Winnetou. Ostrzegł nas, że z uwagi na wysoką ścianę lasu, rosnącego na prawym brzegu przesmyku, może nam grozić niespodziewana „rufa”, czyli nagłe przerzucenie żagli na drugą stronę burty na skutek gwałtownej zmiany kierunku wiatru. A nieoczekiwany zwrot przez rufę w najlepszym wypadku kończy się uderzeniem bomu w głowę, w najgorszym zaś — przewróceniem jachtu. Milczący Wilk był dobrym wodniakiem, bez żadnych więc kłopotów weszliśmy w przesmyk. Wiatr dmuchał tutaj z większą siłą, wtłoczony między dwie ściany lasu, które tworzyły jak gdyby komin z potężnym ciągiem. Szliśmy więc ze zdwojoną prędkością. — Uwaga! Sieci! — krzyknął nagle Milczący Wilk. Były to sieci, o których w liście do redakcji pisał tajemniczy „żeglarz”. Błyskawicznie rzuciłem się do kabiny i podniosłem miecz. Milczący Wilk zrobił to samo z płetwą sterową. Przeszliśmy nad sieciami, które z cichym szmerem otarły się o dno kadłuba. Tajemniczy korespondent miał rację. Nie wolno było przegradzać żakami przesmyku. Przeszkadzało to w wędrówkach ryb, a także utrudniało turystykę wodną. Brzegi cieśniny były zarośnięte. Szum wody, rozcinanej dziobem jachtu, wypłoszył z trzcin stada perkozów i kaczek krzyżówek, które z furkotem skrzydeł uciekały przed nami na Jezioro Łabędzie. Otworzyło się ono przed nami niemal nagle. Wielka toń wody, czarna jak niebo pokryte ciemnymi, zwalistymi chmurami. Przetaczały się po jeziorze ogromne, krótkie fale, co znaczyło, że dno nie znajduje się tutaj głęboko. Po chwili zobaczyłem „piekiełko” — spienioną kipiel w pobliżu wysepki o piaszczystych brzegach, zalewanych przez fale. Gdy woda ustępowała, ukazywały się oślizgłe głazy, niektóre o spiczastych końcach. Na piaszczystym brzegu wysepki tkwiła przechylona na lewą burtę ogromna motorówka ośrodka wczasowego