Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Schodziliśmy mu z drogi, kiedy tylko się dało, i taka sytuacja odpowiadała świetnie wszystkim. Coś w rodzaju permanentnego zawieszenia broni. Drogi ojczulek miał w życiu dwie wielkie pasje: konie i kobiety. W ciągu sześćdziesięciu dwu lat swego pełnego chwały żywota udało mu się zgromadzić piękną kolekcję jednych i drugich. Jego ostatnią i nie spełnioną ambicją była moja piętnastoletnia kuzynka, dziewczę, z tego, co pamiętam, całkiem urodziwe. Zabierał ją codziennie na przejażdżkę, niemiłosiernie obmacując za każdym razem, kiedy musiała wsiąść lub zsiąść z konia. Opowiadała mi o tym, krztusząc się ze śmiechu. Niestety, koń ojca, stworzenie głęboko cnotliwe, przerwał te umizgi, kopiąc go w głowę, najprawdopodobniej w samym środku owych umizgów. Biedny ojczulek nigdy już nie wrócił do siebie. Prawdę mówiąc, to przykre doświadczenie tak go odmieniło, że w dwa dni później pochowaliśmy go przy akompaniamencie żałosnego bicia w dzwony i zbiorowego westchnienia ulgi, które wydarło się z piersi jego synów oraz sąsiadów pożenionych z jego córkami. Duff pochylił się do przodu i pogrzebał w ognisku. - Wszystko to było bardzo przygnębiające. Właściwie każdy z moich braci mógł poinformować leżącego na łożu śmierci ojczulka, iż nasza kuzynka jest nie tylko urodziwa, ale odznacza się wspaniale rozwiniętymi rodzinnymi skłonnościami do dobrej zabawy. W końcu, któż mógł o tym wiedzieć lepiej od nas? Wiesz, jak to jest między kuzynami. Niestety ojciec nigdy się o tym nie dowiedział, co jest powodem, że do dziś nie opuszcza mnie poczucie winy... gdybym zdążył mu się zwierzyć, z pewnością umarłby szczęśliwszy. Czy cię nie nudzę? - Nie, mów dalej. Zarobiłeś już pół gwinei - roześmiał się Sean. - Nieoczekiwane zejście ojca nie spowodowało jednak żadnej cudownej zmiany w moim życiu. Baron Siedemnasty, mój braciszek Tom, po odziedziczeniu tytułu stał się dokładnie tak samo skąpy i niesympatyczny jak ojciec. Miałem wówczas dziewiętnaście lat i pensję zbyt skromną, by oddawać się rodzinnemu hobby. Obrastałem pleśnią w ponurym starym zamku czterdzieści mil od Londynu, w towarzystwie swoich barbarzyńskich braci, którzy hamowali rozwój mojej wrażliwej duszy... Wyjechałem z trzymaną w spoconej dłoni trzymiesięczną odprawą i dźwięczącymi w uszach słowami, którymi żegnali mnie moi bracia. Najbardziej czułe z nich brzmiało: "nie musisz do nas pisać"... Wszyscy jechali wtedy do Kanady: wydawało się to całkiem rozsądnym pomysłem. Pojechałem i ja. Zarobiłem tam pieniądze i przepuściłem je. Poznałem kobiety i również je straciłem. Wreszcie zaczęło mi doskwierać zimno. Duffowi zgasło cygaro. Zapalił je ponownie i spojrzał na Seana. - Panował tam taki mróz, że nie sposób było oddać moczu, żeby szron nie pokrył ptaszka. Zacząłem więc myśleć o tropikach: o zalanych słońcem białych plażach, egzotycznych owocach i nie mniej egzotycznych panienkach. Konkretne okoliczności, które skłoniły mnie w końcu do odjazdu, były zbyt bolesne, by je tutaj przypominać. Mogę co najwyżej powiedzieć, że odszedłem z zasępionym czołem. I tak oto znalazłem się w miejscu, gdzie zamarzam powoli na śmierć w towarzystwie brodatego łotra, a na odległość całodziennej jazdy konnej nie uświadczy się ani jednej egzotycznej panienki. - Rozczulająca opowieść. I dobrze opowiedziana - pochwalił Sean. - Jedna historia warta jest następnej... Posłuchajmy teraz o twoich strapieniach. Uśmiech zniknął z twarzy Seana. - Urodziłem się i wychowałem tutaj, w Natalu. Mniej więcej przed tygodniem wyjechałem z domu, również w bolesnych okolicznościach. - Kobieta? - zapytał Duff z głębokim współczuciem. - Kobieta - potwierdził Sean. - Słodkie dziwki - westchnął Duff. - Jak ja je kocham. 4. Droga przez Drakensberg przypominała poskręcaną kiszkę. Z obu jej stron wznosiły się strome czarne góry, tak że prawie cały czas jechali w cieniu i oglądali słońce tylko przez kilka godzin w środku dnia. A potem góry oddaliły się i stanęli ponownie na otwartej przestrzeni. Był to veld, rozległy pusty płaskowyż porośnięty brązową trawą, która zlewała się na horyzoncie z bezchmurnym, wyblakłym niebem. Ale otaczająca ich pustka nie zdołała osłabić tlącego w nich podniecenia; wzmagało się ono z każdym kolejnym obozem i każdą przebytą milą wijącej się jak wstęga drogi. W końcu po raz pierwszy od wielu dni zobaczyli słowo pisane. Przy rozwidleniu dróg stał - samotny niczym strach na wróble na zaoranej ziemi - drogowskaz z dwiema strzałkami. Na prawej widniał napis "Pretoria", na lewej "Witwatersrand". - Pasmo Białych Wód - wyszeptał Sean. W tej nazwie, kiedy ją wymawiał, słychać było brzęk złotych monet - monet wartych sto milionów. - Nie jesteśmy pierwsi - mruknął Duff. Lewe odgałęzienie drogi zryte było gęsto koleinami wozów. - Nie ma co martwić się na zapas. - Seana ogarniała gorączka złota. - Nasze szkapy już ledwo zipią. Trzeba wykrzesać z nich resztki sił. Na horyzoncie ukazała się zawieszona nad pustką kreska - pasmo wzgórz podobne do tych, które mieli za sobą. Wjechali na jeden z pagórków i spojrzeli w dół. Dwie granie - południowa i północna - biegły równolegle w odległości czterech mil od siebie, a w płytkiej dolinie błyszezały w promieniach słońca stawy, które dały wzgórzom nazwę. - Spójrz na to - jęknął Sean. Cała dolina wypełniona była wozami i namiotami; pomiędzy nimi, niby otwarte rany, widniały miejsca pozbawione trawy. Zaczęto w nich kopać rowy. Koncentrowały się one wzdłuż linii biegnącej środkiem doliny. - Tamtędy właśnie przechodzi żyła - powiedział Duff - a my się spóźniliśmy. Wszystko już rozparcelowali