Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Z gorzką dobrocią powiedział: - Starajcie się zasnąć. - Nie mógł wcale się zdobyć na nienawiść do tego wynędzniałego człowieczka. Już zamykał drzwi, gdy usłyszał zalękniony głos: - Panie poruczniku... - Tak. - Pan widział, jak rozstrzeliwano ludzi. Takich jak ja. - Tak. - Czy ból... długo trwa? - Nie, nie, sekundę - powiedział szorstko, zamknął drzwi i zaczął iść z powrotem przez bielony dziedziniec. Wszedł do biura. Podobizny księdza i bandyty wciąż były przypięte na ściany. Zdarł je, bo nie były już potrzebne. Potem usiadł przy biurku, oparł głowę na rękach i zasnął zupełnie wyczerpany. Nie mógł sobie później przypomnieć nic z tego, co mu się śniło, z wyjątkieem śmiechu, bezustannego śmiechu i długiego korytarza, z którego nie było wyjścia. Ksiądz siedział na podłodze, trzymając w rękach butelkę koniaku, w pewnej chwili wyciągnął korek i przyłożył ją do ust. Alkohol nie wywarł na nim żadnego wrażenia; równie dobrze mogłaby to być woda. Postawił butelkę na ziemi i szeptem zaczął coś w rodzaju spowiedzi generalnej. Powiedział: "Popełniłem grzech nieczystości." Formułka ta nic nie znaczyła; wyglądała jak zdanie z gazety i nie mogła wzbudzić w nim skruchy. Znów zaczął: "Spałem z kobietą" i usiłował wyobrazić sobie, że drugi ksiądz pyta go: "Ile razy? Czy była zamężna?" "Nie." Nie myśląc o tym, co robi, znów się napił. W chwili gdy dotknął językiem płynu, przyszła mu na myśl córka, tak jak wyłoniła się z oślepiającego żaru: smutna, nieszczęśliwa, omroczona przedwczesną wiedzą. "O Boże, pomagaj jej - powiedział. - Niech ja będę potępiony, zasługuję na to, ale ona niech żyje na wieki." To była miłość, jaką powinien był czuć dla każdej duszy na świecie. Cała obawa i pragnienie zbawienia skupiły się niesłusznie na tym jednym dziecku. Zaczął płakać. Miał uczucie, jakby musiał bezsilnie patrzeć z brzegu na nią, gdy ona topi się powoli, ponieważ on zapomniał pływać. Pomyślał sobie, że taką miłość powinien był czuć zawsze do wszystkich. Usiłował odwrócić myśl ku Metysowi, ku porucznikowi, nawet ku dentyście, z którym kiedyś siedział parę minut, ku dziecku na plantacji bananowej. Przywoływał długo szereg twarzy dobijających się do jego uwagi jak do ciężkich drzwi, które nie chcą ustąpić. Bo oni wszyscy także byli w niebezpieczeństwie. "Pomóż im, Boże" - modlił się, ale w chwili modlitwy znów myśl wróciła do stojącej obok śmietniska dziewczynki i wiedział, że tylko za nią się modli. Jeszcze jedna klęska. Po chwili znowu zaczął: "Byłem pijany... nie wiem, ile razy. Zaniedbywałem wszystkie obowiązki. Grzeszyłem brakiem miłości..." Słowa znowu stawały się konwencjonalne, wyprute z treści. Nie miał spowiednika, który odwróciłby jego umysł od formułki do faktu. Pociągnął jeszcze łyk koniaku i podniósł się, czuł ból zdrętwiałych mięśni. Podszedł do drzwi i wyjrzał przez kraty na widoczny w świetle księżyca rozgrzany dziedziniec. Widział policjantów w hamakach, z wyjątkiem jednego, który nie mógł zasnąć i leniwie bujał się w górę, w dół, w górę, w dół. Wszędzie panowała dziwna cisza, nawet w innych celach. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby cały świat taktownie się odwrócił, żeby uniknąć patrzenia na jego śmierć. Poszedł po omacku wzdłuż ściany do najdalszego rogu i usiadł z butelką między kolanami. Gdybym tylko nie był bezużyteczny, zupełnie bezużyteczny - pomyślał. Te osiem ciężkich, beznadziejnych lat wydawały mu się tylko karykaturą służby kapłańskiej: kilka komunii, parę spowiedzi i bezustannie zły przykład. Myślał: Gdybym miał choć jedną duszę do ofiarowania, żeby móc powiedzieć: "Patrz, co ja zrobiłem". Ludzie umierali za niego. Zasługiwali na świętego. Gdy myślał o nich, czuł posmak goryczy, że też Bóg nie uznał za stosowne zesłać im świętego