Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Spojrzała na męża. - Wiem, o czym myślisz, Edwardzie - rzekła. Richards był zakłopotany jak człowiek przyłapany na gorącym uczynku. - Wstydzę się wyznać, Mary, ale... - Nic nie szkodzi, mój drogi, i ja myślałam o tym samym. - Doprawdy? No, powiedz, o czym? - Myślałam o tym, żeby tak ktoś mógł zgadnąć, co to były za słowa, jakie Goodson powiedział nieznajomemu. - To szczera prawda. Czuję się winny i wstydzę się tego. A ty? - Ja już przeszłam nad tym do porządku. Trzeba tu położyć siennik. Musimy czuwać nad workiem aż do rana, dopóki nie otworzą banku. Ach, mój drogi, gdybyśmy nie popełnili tego błędu! Położyli siennik. Pani Richards mówiła dalej: - Ach, jakżeż to może brzmieć owo: "Sezamie, otwórz się"... Myślę i myślę nad tym, co to mogła być za uwaga. Ale chodź już. Musimy w końcu położyć się. - I spać? - Nie, myśleć. - Tak, myśleć. W tym samym czasie państwo Cox również zakończyli dyskusję i po zawarciu zgody zabrali się właśnie do myślenia i myślenia, wałkowali wszystkie możliwości, martwili się i wysilali swe mózgi, aby odgadnąć treść uwagi, jaką Goodson zrobił nieszczęśliwemu nędzarzowi. Owej złotej uwagi, uwagi wartości czterdziestu tysięcy dolarów w złocie. Urząd telegraficzny w Hadleyburgu był dnia owego otwarty dłużej niż zwykle dla tego oto powodu. Kierownik drukarni, gdzie drukowała się gazeta Coxa, był jednocześnie przedstawicielem Związku Prasy. Rzec by można, honorowym przedstawicielem, ponieważ w ciągu roku nie zawsze udało mu się dostarczyć trzydziestu słów, które by przyjęto do druku. Tym razem jednak stało się inaczej. Na depeszę jego, donoszącą o najświeższej nowinie, nadeszła natychmiast odpowiedź następująca: "Przesłać całą sprawę, wszystkie szczegóły. Tysiąc dwieście słów." Olbrzymie zamówienie! Kierownik drukarni wypełnił je. Był najdumniejszym człowiekiem w Stanach. Następnego ranka w porze śniadaniowej nazwa nieskazitelnego Hadleyburga była na ustach wszystkich, w całej Ameryce od Montrealu do Zatoki Kalifornijskiej i od lodowców Alaski aż po gaje pomarańczowe na Florydzie. Miliony ludzi mówiły o nieznajomym i jego worku ze złotem. Zastanawiano się, czy odnajdą właściwego człowieka, i z upragnieniem oczekiwano nowych wiadomości, które miały rzecz wyjaśnić. II Miasteczko Hadleyburg obudziło się zdumione swą wszechświatową sławą, wzruszone, uszczęśliwione, próżne. Nad wyraz próżne. Dziewiętnastu najpoważniejszych obywateli wraz z żonami wyległo na ulice. Ściskali się wzajemnie za ręce, rozpromienieni zamieniali z sobą znaczące uśmiechy i powinszowania. Mówili sobie, że to wprowadza do słownika nowe słowo: "Hadleyburg", synonim nieskazitelności, i że przeznaczeniem jego jest żyć w słownikach po wieki wieków! A pomniejsi obywatele wraz z żonami także wylegli na miasto i zachowywali się umiej więcej tak samo. Każdy najpierw biegł do banku, ażeby zobaczyć worek. Przed południem jeszcze przybyły zazdrosne i zgryzione tłumy z Brixton i innych pobliskich miast. Tegoż południa i następnego dnia zjechali się ze wszech stron reporterzy pragnący osobiście sprawdzić istnienie worka i związaną z nim tajemnicę, aby raz jeszcze opisać na nowo całe zdarzenie i utrwalić na zdjęciach worek, domek Richardsa, bank, kościół prezbiteriański, kościół baptystów, skwer publiczny i ratusz, w którym nastąpić miało stwierdzenie tożsamości i wręczenie pieniędzy prawemu właścicielowi, a wreszcie, aby fatalnie sportretować państwa Richards, bankiera Pinkertona, kierownika drukarni Coxa, pastora Burgessa, naczelnika poczty i nawet Jacka Hallidaya, który był poczciwym, nic nieznaczącym włóczęgą, wzgardzonym rybakiem i myśliwym, przyjacielem uliczników i zabłąkanych psów - typowym miejskim nicponiem. Mały, nikczemny, fałszywie uśmiechnięty, uniżony Pinkerton pokazywał worek wszystkim przybyłym i z radości zacierał śliskie ręce rozwodząc się nad znaną z dawien dawna uczciwością miasteczka i jego świetną reputacją, przypieczętowaną ostatnim wypadkiem. Wyrażał nadzieję, a nawet pragnął wierzyć niezłomnie, że przykład ten znajdzie naśladowców w całej Ameryce, jak długa i szeroka, że stanie się epoką w dziejach odrodzenia moralnego. I tak dalej, i tak dalej... Pod koniec tygodnia wszystko ucichło. Oszołomienie dumą i radością ustąpiło miejsca uczuciu słodyczy i ciszy, rozkosznemu uczuciu głębokiego, niewysłowionego i ciągłego zadowolenia. Na wszystkich twarzach malowało się spokojne i świątobliwe szczęście. A potem przyszła wielka zmiana. Przyszła tak stopniowo i powoli, że z trudem zauważono jej początek