Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Faraway i Tembo przyjechali wraz z T. P. na lotnisko. - Dlaczego kioski z książkami sprzedają tyle powieści o ter- rorystach porywających samoloty i o katastrofach lotniczych? - zapytał Tembo. -Jedź z Bogiem, Gaby McAsJan. Będę się modlił do Jezusa o twój szczęśliwy powrót i o to, żebyś do nas znów przy- jechała. Wiem, że tak się stanie. Jezus jeszcze nigdy mnie nie za- wiódł. Faraway nic nie powiedział, tylko uścisnął ją i odwrócił się, żeby nie zobaczyła uczuć malujących się na jego twarzy. - Bądź rozsądna, dziewczyno, i niech ludzie będą dla ciebie dobrzy - powiedział T. P. —Jaka będziesz? Nie odpowiedziała, ponieważ właśnie w tej chwili pasażero- wie lecący do Londynu zostali wezwani do kontroli paszportowej. Komputer okazał się dla niej łaskawy. Dał rząd trzech foteli wyłącznie dla niej. Patrzyła przez okno, kiedy samolot się wznosił. Maszyna 474-400 przechyliła się i w oknie pojawiła się Chaga z okolicy Nyandarua, widoczna w przerwach pomiędzy chmurami deszczowymi. Z tej wysokości wyglądała jak olbrzymi wielokoloro- wy dywan okrywający wzgórza i doliny Białego Pogórza. Gaby przyglądała mu się, dopóki nie zamknęły się nad nim zasłony wy- sokich cirrusów i nie mogła już patrzeć na miejsca noszące naj- starsze nazwy na Ziemi. Napiła się i przespała całe osiem godzin dzielące ją od Heathrow. Przeszła przez punkt londyńskich urzędników imigracyjnych we wczesnych godzinach rannych i zarezerwowała sobie bilet do Belfastu. W Londynie nie było nic, do czego mogłaby wracać. Wszystko pozostało w Irlandii. Kupiła rodzinie alkoholowe pre- zenty i czekała w barze na swój lot, popijając sok grejpfrutowy. Pa- trzyła na lądujące samoloty i myślała o szamanie zwanym Oksaną Michajłowną Tielianiną oraz o jej samolocie zwanym „Godno- ścią". Samolot był w dwóch trzecich pusty. Usiadła przy oknie i wy- patrywała znanych punktów, gdy mały odrzutowiec leciał wzdłuż linii brzegowej i do miasta na skraju zatoki. Przeleciał nad wąskim palcem półwyspu Ards, zawrócił nad Donaghadee - rozpoznała Copeland Islands i latarnię morską na skalnej ostrodze. Dostrze- gła Wartownię na małym cyplu w pobliżu przystani i jesienny brąz Przylądka. Ojciec wyszedł po nią na lotnisko. Kupił nowy samochód - land rovera 4x4. Czarny pies Paddy zajął tylne siedzenie. Na przo- dzie siedziała Sonya. Nie tylko samochód się zmienił. Gaby udawa- ła zmęczenie, żeby usprawiedliwić niechęć do rozmów w drodze do domu. Reb, Hannah i nieco głupkowato wyglądający Marky czekali w domu, aby powitać powracającą bohaterkę. Najstarsza córeczka Hannah w swojej najlepszej sukience od Laury Ashley gapiła się na ciocię Gaby w osłupieniu. Niemowlę płakało, ponieważ Paddy zaczął szczekać. Po obiedzie Gaby wyprosiła chwilę czasu dla siebie, włożyła swoje afrykańskie buty i pelerynę i wyszła na Przylądek. Szła tą sa- mą drogą, co owej nocy, kiedy pomyślała, że gwiazdy zawołały ją po imieniu. One też poruszają się po okręgach, ale ich orbity są powolniejsze, większe i znacznie bardziej skomplikowane, niż człowiek jest w stanie pojąć. Stalą na samym skraju lądu, patrząc w morze. Za nią wiatr targa! polami zimowego jęczmienia. Zapo- mniała już, jak zimna bywa ta ziemia. Wiatr przenikał przez wszyst- kie warstwy tropikalnego ubrania. Morze było lekko wzburzone, fale rozbijały się w szaleńczych bryzgach białej piany, połykając się wzajemnie. Podniosła płaski kamień i puściła kaczkę. Dwa, trzy, cztery odbicia. Puściła jeszcze jedną. Trzy, cztery, pięć. Sześć było jej rekordem życiowym. Nie udało jej się go dziś pobić ani na- wet wyrównać. Kiedy Gaby wróciła z Przylądka, Hannah i Marky poszli już do domu, ale Hannah wróciła do Wartowni wieczorem: wszystkie sio- stry razem. Hannah miała na sobie krótką czarną sukienkę. Gaby wiedziała, co to oznacza. Wypito alkoholowe prezenty. Siostry wspominały — wprawiając ojca w zakłopotanie przy Sonyi — nie- uniknione potknięcia rodzicielskie. Potem Hannah wyciągnęła taśmę i mikrofony, a Reb zabrała Gaby na górę, gdzie wtłoczyła ją w czarną obcisłą bluzeczkę i odpowiednią spódniczkę mini. Tato i Sonya poganiali ją niecierpliwie, gdy pospiesznie robiła maki- jaż