Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Życie w Nowym Orleanie nie było w tych czasach łatwe; byliśmy szczęśliwi, kiedy mieliśmy co jeść, a cóż dopiero mówić o takim luksusie, jak prywatne lekcje. Tylko miłość do muzyki, którą mieliśmy we krwi, była źródłem naszej wytrwałości. Właścicielami przedsiębiorstwa żeglugowego Streckfus Steam Boats było czterech braci Streckfusów: Vern, Roy, Johnny i Joe. Najstarszy z nich, kapitan Joe, był najważniejszą osobą w całym interesie. Nikt co do tego nie miał wątpliwości. Wszyscy bracia byli fajnymi facetami i traktowali nas bardzo dobrze. Z początku wydawało mi się, że wszyscy boją się surowego kapitana Joe. Nasłuchałem się tylu opowiadań o tym, jaki to on jest zły, że z trudem opanowywałem strach, grając po raz pierwszy na pokładzie parowca „Sydney”. Wkrótce przekonałem się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Joe wymagał jednak od wszystkich przestrzegania dyscypliny. Gdy słyszeliśmy, że wchodzi na pokład, wszyscy - nie wyłączając muzyków - rzucali się do porządków na statku. Nasza muzyka bardzo mu się podobała; często stawał obok podium, a widząc, jak swingujemy, uśmiechał się, chichotał i zamawiał u nas swoje ulubione melodie. Grając je, niekiedy bliscy byliśmy przesady, aby tylko mu dogodzić. Największą przyjemność sprawiało kapitanowi Joemu obserwowanie naszego perkusisty Baby Doddsa, który wybijając głośne uderzenia na krawędzi werbla, poruszał się tak, jakby tańczył shimmy. Niemal wszyscy ludzie znajdujący się na pokładzie przystawali, aby na niego popatrzeć. Nawet kiedy już przestałem grać na statku, kapitan Joe przychodził nieraz wraz z całą rodziną, aby posłuchać mojej gry na trąbce. Kapitan Vern swoim uśmiechem i wyglądem przypominał mi mojego ulubionego komika filmowego Stana Laurela. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, spojrzał na mnie z tak życzliwym uśmiechem, że wydało mi się nagle, jakbym go znał przez całe życie, i to uczucie zostało mi do końca pracy na statku. Statki linii Streckfusów dawały wielu pracującym na nich ludziom dobre utrzymanie. W ostatnim tygodniu pobytu w Nowym Orleanie, kiedy przygotowywaliśmy się do wyruszenia w górę rzeki do Saint Louis, poznałem fajnego młodego białego chłopaka o nazwisku Jack Teagarden. Przyjechał do naszego miasta z Houston w Teksasie, gdzie grał w zespole Pecka Kelly’ego. Gdy pierwszy raz usłyszałem Teagardena na puzonie, dostałem z wrażenia gęsiej skórki; nigdy w życiu nie słyszałem czegoś równie pięknego. Jack poznał się ze wszystkimi chłopcami z naszej orkiestry, a także z kapitanem Joe, który jako wielki miłośnik muzyki chętnie zawierał znajomość z każdym dobrym muzykiem, często zapraszając go do grania na którymś ze swoich statków. Na pokładach jego parowców gościły niektóre spośród najlepszych białych zespołów, a także wielu świetnych kolorowych instrumentalistów. Po tym pierwszym spotkaniu z Jackiem Teagardenem nie widziałem się z nim przez wiele lat, ale zawsze z zainteresowaniem śledziłem jego karierę i jego stały rozwój. Od chwili naszego poznania łączyła nas zawsze przyjaźń i pokrewieństwo muzyczne. Wreszcie wszystko było już gotowe do podróży, opuściłem więc moje kochane miasto rodzinne, aby podróżować od miasta do miasta w górę i w dół leniwej rzeki Missisipi, grając na kornecie. Orkiestra Fate Marable’a położyła spore zasługi w przełamywaniu pewnych barier rasowych wzdłuż biegu Missisipi. W większości miast, do których przybijał nasz statek, a zwłaszcza w tych mniejszych, byliśmy pierwszym kolorowym zespołem, jaki widziano. Biali mieszkańcy nie byli przyzwyczajeni do widoku czarnych chłopców grających dla nich świetną muzykę do tańca. Z początku w trakcie grania często spotykały nas różne przykrości i nieraz musieliśmy wysłuchiwać złośliwych uwag. Ponieważ większość z nas pochodziła z Południa, byliśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju gadaniny, swingowaliśmy więc dalej, jak gdyby nic się nie stało. I zazwyczaj jeszcze przed końcem wieczoru stawaliśmy się ich ulubieńcami. Nie było końca pochwałom i prośbom o ponowne odwiedziny. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy pojechałem z Nowego Orleanu do Saint Louis pociągiem, aby przyłączyć się tam do zespołu na statku „Saint Paul”. Pierwszy raz w życiu odbywałem taką długą podróż koleją. Ani ja, ani moja żona i matka nie mieliśmy pojęcia, ile czasu taka podróż może potrwać. Mayann dała mi na drogę lunch, który składał się z ogromnego sandwicza z rybą i dużego słoika zielonych oliwek. Tym samym pociągiem co ja jechał nasz melofonista David Jones. Był on jednym z tych zarozumiałych facetów, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy. Widział, jaki byłem niedoświadczony, ale nie kiwnął nawet palcem, aby ułatwić mi tę podróż. Był znacznie starszy ode mnie, z wędrownymi trupami widowiskowymi i cyrkami podróżował już wtedy, kiedy ja nosiłem krótkie spodenki. Po przybyciu do Galesburga w stanie Illinois musieliśmy się przesiąść do innego pociągu, a ja miałem ręce pełne gratów, które z sobą wiozłem. Prócz kornetu miałem starą zniszczoną walizkę, która wyglądała tak, jak gdyby pamiętała czasy prezydenta Waszyngtona. Do tej torby (jak wówczas nazywaliśmy walizkę) Mayann zapakowała wszystkie moje rzeczy, które trzymałem u niej z powodu częstych kłótni z Daisy. Walizka była tak bardzo wypchana, że nie starczyło w niej już miejsca nawet na słoik oliwek. Musiałem go więc nieść razem z sandwiczem w jednej ręce, a kornet i walizkę w drugiej. To była podróż! Konduktor przechodził wzdłuż pociągu i wołał: - Galesburg! Wysiadać! Dodawał do tego soczyste „wiązanki”, które jednak nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia; dopiero kiedy krzyknął: „Przesiadka do Saint Louis!”, postawiłem uszy jak zając