Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
247 I — No, to spróbuj piwa, bardzo zimne to ono nie jest, ale i nie letnie. Allan opróżnił szklankę i pokiwał głową z aprobatą. —- Słuchaj, Adam. Jest tu jeszcze ten kowal, który miał kuźnię nad strumieniem? — Roger? — Albo ja wiem? Może Roger, może nie Roger. Pamiętam, że handlował końmi. — Chcesz nabyć wierzchowca? — Nawet dwa. To pilna sprawa. Oberżysta podrapał się po kudłatej głowie. — Zostaw to mnie — odpowiedział. — Jak Roger zwącha, że ci zależy na czasie, odpowiednio podniesie cenę.. — Nie możemy czekać zbyt długo. — Dzisiaj tych koni nie dostaniesz. — Szkoda. Gdyby jednak było możliwe... — Ale nie jest możliwe. Zmieńmy temat. Pamiętasz, kiedy wpadłeś tu pierwszy raz? — Pewnie. Wracałem wówczas z doliny Clearwa-ter. Chyba w siedemdziesiątym ósmym? — O, ho, ho! Pomieszało ci się w głowie. To był siedemdziesiąty szósty. Spierali się kilka minut ku znudzeniu Roberta, aż półmisek z dymiącą pieczenia antylopy przerwał spór. Gdy wreszcie wszystko znikło z talerzy, Allan oświadczył, że musi zwiedzić miasto. — Mógłbyś chwilę posiedzieć z nami — zauważył z wyrzutem gospodarz. — Dotąd nie wiem, co cię tu przygnało? — A może chęć ujrzenia twego saloonu... Olbrzym zahuczał śmiechem: — Znam cię, stary włóczęgo. Może i pragnąłeś mnie odwiedzić, w to uwierzę, lecz że przybyłeś w tym celu 248 specjalnie, to wierutne kłamstwo. Coś tu wyniuchał? Przyznaj się, bonanzę? — Nic z tego. Po prostu chcę pokazać swemu siostrzeńcowi, jak się poluje. Karczmarz obrzucił badawczym spojrzeniem Allana i Roberta. — Jak się poluje z łukiem czy z procą? Nie dostrzegam twojej fuzyjki, Allanie. Pierwszy raz widzę człowieka wybierającego się na łowy bez broni. — Właśnie tutaj ją nabędę. Żyje jeszcze ten rusznikarz? — Horn? Żyje, ale kiepsko mu się powodzi. Myślę, że niedługo stąd czmychnie. — Czemuż to? — Teraz mało kto naprawia albo kupuje broń. Czasy wielkich polowań się skończyły, gdy skończyły się bizony. Czerwonoskórzy już nie ryzykują napadów. Więc komu potrzebna broń? — Chyba nie twierdzisz, że wybito całą zwierzynę — zaniepokoił się Allan. — Oczywiście, że nie. Zostały antylopy, łosie, nieco jeleni, górskich kozłów i dzikich owiec. Szczęściarz trafi jeszcze na czarnego niedźwiedzia, a pechowiec na grizzli. — No, to żyjemy! Nie jest tak źle, a że myśliwych mniej, to mi nie przeszkadza. Chyba ten Horn ma w zapasie jakieś niezłe pukawki. — Coś tam ma. Brak teraz amatorów na taki towar. — A krótka broń? Rewolwery? — Jeszcze kupują, na moje utrapienie. Niektórzy sądzą, że pas i dwie armatki u boku dodają człowiekowi powagi. Niechby! Lecz czemu dziurawią mi sufit z coltów? A ty, Allanie, mogłeś nabyć strzelby w większym mieście, u Horna mały wybór. 249 illMLiii' — Ej, Adamie, Adamie! Pomyśl. Co warta nowa broń? Że ładnie wygląda? I na tym koniec jej zalet. Sprawną broń czyni sprawny strzelec po paru miesiącach używania, po roku, po latach. Dlatego przypuszczam, że tutaj właśnie znajdę to, czego pragnę. Idziemy, koi... Robercie. Nie martw się, Adamie, u ciebie zawsze jak w raju, więc wrócimy rychło i przenocujemy. Chyba... że nas wyprosisz! — Nie gadaj głupstw! — zgromił go karczmarz. Allan już stał na progu, lecz jeszcze odwrócił się: — A na wieczór — powiedział — przygotuj dobrą whisky, nie tę lurę, co ją nalewasz gościom. To bardzo poczciwi ludzie — wyjaśnił Robertowi, gdy znaleźli się na ulicy. — Małżeństwo Hayes. On Adam, ona Ewa. Dlatego przed laty ich knajpkę nazywano rajem. Wybacz, że cię uczyniłem swoim siostrzeńcem. Hayes jest bardzo ciekawy i raczej uwierzy w to, że mam siostrę, niż w jakąś inną bajeczkę, którą musiałbym wymyślić. Nie powiem mu przecież, żeś uciekł z Wichita Falls. Lecz ty uważaj przy rozmowie. — Och, ja się nie zdradzę. — Nie o to chodzi. Musisz mnie nazywać wujem, kolego. — Dobrze — odparł wesoło Robert — to nie takie trudne, wuju. — Tak ci się wydaje. Wszystko zależy od przyzwyczajenia. Ja sam o mało nie nazwałem cię kolegą, lecz w porę ugryzłem się w język. — Nie w porę. Zauważyłem to, a Hayes pewnie również spostrzegł. — On wie, że mam taki zwyczaj, koi... tfu!... Robercie. — Wierzę, ale bądź ostrożny, wuju. — Doskonale to powiedziałeś, siostrzeńcze, a teraz rozglądajmy się po obu stronach ulicy, bo zupełnie 250 z głowy mi wyleciało, gdzie znajdował się sklej rusznikarza. Szli powoli, noga za nogą. — Najlepiej zapytać się — zauważył Robert. — Tam stoi jakiś jegomość i strasznie się nudzi. — Słusznie. Hej, kolego! — zawołał, gdy nieznajomy ruszył ku drzwiom niewielkiego domeczku. Na głos Allana zatrzymał się. — O co chodzi? — Szukamy rusznikarza. — Dobrze trafiliście. Ja jestem rusznikarzem. — Otworzył drzwi. — Wejdźcie, panowie. Wkroczyli do półmrocznej izdebki. Stała tam potężna szafa, trzy stołki oraz coś w rodzaju małej kuźni obitej żelazną blachą. Spoczywały na niej bezładnie porozrzucane dłuta, młotki, pilniki i obcęgi. Pachniało kurzem, oliwą i żelazem, jeśli w ogóle żelazo wydziela jakikolwiek zapach. — Potrzebuję dwu strzelb — oświadczył Allan -— dobrych, nie tandety. — U mnie nie ma tandety — obruszył się sprzedawca. Allan pominął milczeniem ten protest i zapytał: — Znajdzie się coś takiego? Rusznikarz podszedł do szafy, otworzył ją kluczem, a kiedy drzwiczki uchyliły się, Robert zobaczył masywne wnętrze przedzielone półkami. Na górnej, na stojakach, połyskiwał rząd luf i kolb, na dolnej — rewolwery różnej wielkości i kształtu