Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ciężko to szło. Conseller z trudem budził się do życia, powoli do sprawności dochodziły podzespoły, trzewia statku mruczały z dezaprobatą raczej niż z ochotą. Wszystko to przypominało reanimację Frankensteina. Burt miotał się w sterowni, był wszędzie, popychał oporne wskazówki, walił pięścią w pulpity, aż wreszcie doprowadził do tego, że Gogo zameldował niepewnym głosem: - Jest moc, panie kapitanie! Lindsay zamarł; cały czas miał jeszcze nadzieję, że coś niezależnego od niego uniemożliwi ten lot. Ale stało" się! Zajął swoje miejsce, przypiął się parcianymi pasami do fotela i grzmotnął pięścią w kwadratowy taster wielkości płyty chodnikowej. Przycisk rozjarzył się czerwonym światłem i w tym złowróżbnym blasku nastąpił start. Przez moment jeszcze nic się nie działo, ale potem, skądś z dołu, z piekła samego, rozległ się głuchy grzmot. Statek zadygotał, zatrząsł się i rozwibrował. Grzmot narastał, przybierał coraz wyższe i groźniejsze tony, wskaźniki i płyta komputera rozmazały się Burtowi przed oczami. Zielona skala wysokościomierza stała twardo na zerze. Huk ogłuszał wszystkich i niemal zabijał. Do tego dołączyły się jakieś gromowe potrzaskiwania i sieknięcia jakby rozpadających się wręg i pancerza. Grzmot z dołu przeszedł nagle i prawie niezauważalnie w śpiewne zawodzenie i zielony słupek wysokościomierza drgnął nieznacznie. - Stoimy na ogniu! - wrzasnął Burt do mikrofonu. Nikt mu nie odpowiedział. Nie było po co. Ze wszystkich sił starali się pomóc Consellerowi w wydostaniu się z grawitacyjnej matni, wpierali nogi w podłogę, ściskali poręcze foteli i z zaciśniętymi zębami pchał go w górę centymetr po centymetrze. Szedł, podnosił się! W przeraźliwym wyciu, z napiętymi do granic możliwości mięśniami wznosili się. Wibracje nieco ustały, przedzierali się przez atmosferę i nic nie widzieli w pokrytych bielmem ekranach. Ton silników zmienił się raz jeszcze - poruszali się w coraz rzadszej atmosferze. Zielona skala opadła znowu nieco, chowając w obudowie trzydzieści kilometrów dzielących ich od powierzchni Nowej Proximy. Lindsayowi wydawało się, że lot w próżni pozwoli mu wreszcie odpocząć. Lecieli, silniki nie działały, więc nie mogły się rozlecieć, statek, o dziwo, był szczelny. Tu i ówdzie coś nawalało, pękało, przepalało się, ale Burt i jego załoga nakradli kilka ton szmelcu, którym uzupełniali ubytki. Te "części zamienne" pochodziły najwyraźniej z równie starych gratów jak Conseller, tylko już rozebranych na śrubki. Nie można było mieć do nich zaufania, lecz oni nie mieli innego wyjścia. Więc ufali. Mimo tych pozorów spokoju i bezpieczeństwa dwie rzeczy nie dawały spać Lindsayowi. Pierwszą było lądowanie na Selenii. Gdy Burt pomyślał tylko, że lot nie będzie trwał wiecznie, że z każdym dniem zbliżają się do portu docelowego, to właściwie przestawał myśleć. To, co .będzie się dziać, przechodziło jego wyobraźnię. I nie tylko jego. Reszta" ' załogi myślała podobnie, szykując zawczasu (jako że potem mogło już ^nie być okazji!) kozła ofiarnego. To był ten drugi problem. Seksbomba był tropiony zawzięcie po wszystkich pokładach przez żądnych krwi ludzi uważających się już po trosze za jego ofiary. Garbus znosił ze spokojem większość zaczepek, ale czasem, doprowadzony do ostateczności, wykrzykiwał to, czego się po nim spodziewano, i co doprowadzało wszystkich do wściekłości. Pomiędzy Seksbombą a resztą załogi wytworzyło się sprzężenie zwrotne - ludzie judzili go, chcąc usłyszeć kasandryczne wrzaski kaleki, a usłyszawszy wpadali w tym większą złość i stawali się bardziej okrutni. - Zdechniecie! Wszyscy zdechniecie! - wrzeszczał Seksbomba. - Ja wam to załatwię! Nikt, kto ze mną latał, nie wrócił cały. Dobrze, gdy wracali żywi. Ale wy nie, wy zdechniecie w najgorszy sposób - eksplodujecie w próżni. Najpierw wybuchną wasze oczy i jaja, a potem krew, zanim zastygnie w lód, rozwali wasze ciało na kawałki! Strzępy zmarzniętej na kamień skóry i szare bryły mózgów będą się wałęsać w pustce przez wieczność. Taki będzie wasz koniec, bydlaki! A ja wrócę, ja zawsze wracam... Ludzie wokół niego dyszeli podnieceni i przerażeni roztaczaną wizją, ślinili się w chorobliwej żądzy samoudręczenia się. Taki wydawał się ich cel, a męczenie Erreta było jedynie środkiem do niego. Ej, Seksbomba - odzywał się któryś, gdy kaleka zdyszany, spocony i wyczerpany milkł po swej tyradzie. - Opowiedz nam, jaką to panienkę miałeś ostatnio? Skurwysyny - mówił cicho Erret. - Jesteście bandą wstrętnych trupojadów, zawszonych onanistów poczętych ze spermy smoka Na, a jest to najwstrętniejsze nasienie w całym kosmosie... Lindsay rozpędził kilka takich seansów. Mimo że natykał się na nie zupełnie przypadkowo, spostrzegł, że załoga podejrzewa go, że ich tropi. A Erret? Nie wyglądało nawet na to, że jest mu wdzięczny