Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Wie pan, redaktorze, jestem z zawodu lekarzem, ale śmierć mnie zawsze przygnębia. Do diabła — zaklął — byłby już czas przyzwyczaić się do jej widoku. — Zasłonił usta po tym mimowolnym okrzyku bojowym, zachęcającym go na próżno do bardziej twardych i męskich uczuć — do tego nie był nigdy zdolny — i obejrzał się w kierunku fotela, widniejącego w oddali. Dodał ciszej: — „Wygłupiam się z tymi uczuciami całe życie. — Poszukał oczami usprawiedliwienia na twarzy Gurana. — Zapewniam pana, kochany doktorze — odparł — że ludzie mądrzy i porządni rzadko są z siebie zadowoleni, to nie paradoks, ale czysta prawda. Doktor zarumienił się. Doprawdy posiadał jeszcze tę sztukę w tym wieku. Zapanowała cisza. Siedzieli poważnie i bez ruchu, patrząc w pustą przestrzeń. Obaj — nie wiedząc o tym — czynili to samo: starali się wyłowić uchem oddech człowieka siedzącego w fotelu, z nogami owiniętymi kocem, z rękami leżącymi bezsilnie na kolanach. Czasem dochodził do nich jak szept usypiającego dziecka: cichy i nierówny, znaczony przerwami. Książki na półkach błyszczały grzbietami wszystkich kolorów Stały nieruchomo w szeregach jak wojsko mądrości na paradzie rzucone w bezruch słowem komendy. Wierne wojsko, siła starego matematyka, wybitnego twórcy w dyscyplinie zwanej semiotyką (nauka o znakach). On to, stary Pogonowski, uzupełnił i po łączył różne szkoły filozoficzne, odsunął swą teorią znaków w cień takie nazwiska jak Leibniz, Hobbes, Locke, Berkelej Hume, Condillac, Bentham, nie mówiąc o innych. Książka! Najpotężniejszy protektor człowieka w jego kariera niemy przyjaciel i nauczyciel, główny współtwórca losu. Nic chyba nie jest w stanie tak gruntownie zmienić biegu wypadków życiowych, jak ona. Guran wodził świadomymi oczami po tym kolorowym wojsku, wyciągniętym na baczność i przyszła mu na myśl, że książki są także niezwykle efektowne, zdobią pokój lepiej niż drogocenne sprzęty. W ciszy dał się słyszeć odległy hałas kroków zmierzających z wnętrza domu: ktoś szedł powoli, pewnie, systematycznie. Guran zastanowił się. Tak, to chyba jest człowiek wysoki i masywny, raczej flegmatyk. Lubił bawić się w podobne zgadywanki i cieszył się jak chłopiec, gdy miu się udało. Kroki zbliżały się. — To młody Pogonowski — szepnął doktor. — Pan go jeszcze nie zna. — Nie, rzeczywiście nie — przyznał Guran — ale przecież, z racji choćby mojego zawodu wiem o nim coś niecoś. Jest starszym asystentem przy katedrze historii kultur. Podobno zdolny i pracowity, wziąłby to po ojcu… Drzwi powoli otworzyły się, stanął w nich mężczyzna lat trzydziestu kilku, właściwie olśniewający, a w każdym razie takie wrażenie i podobne określenie powinno nasunąć się kobiecie. Bardzo wysoki. Duża, masywna głowa, ciężkie szczęki; wszystko—w nim było masywne, odpowiedzialne. Pewność i zaufanie. Na twarzy, zachmurzonej troską, kwitł jednak miły i spokojny uśmiech, podtrzymywany wysiłkiem woli. Z całej postaci biła siła i męskość. Oto stuprocentowy mężczyzna. Niewątpliwie człowiek uprzywilejowany przez naturę. Był zresztą masywny nie ciężkością kamienia czy twardością dębu, daleko mu było do granitowości, raczej chodziło o wrażenie równowagi duchowej zamkniętej w mocnym ciele. No i ta piękność twarzy, ta piękność podbijająca natychmiast uwagę i zmuszająca do podziwu. W czym tkwił jej sekret? Chyba w tym, że nie nos, oczy, usta czy inne części można było uważać za piękne, ale całość, ale proporcje. A w większym jeszcze stopniu w ogóle nie to, co już jest dane, nieruchome, stworzone, czyli nie rysy były piękne — lecz ruchy tej twarzy, jej gra. Oto co zniewalało do uznania i… lekkiej zazdrości. Nic była więc to tak zwana „przystojność”. Ładna rzeźba to nie to samo co monumentalna. On był raczej monumentalny niż ładny. Wszystko to Guran zauważył w jednej chwili. W następnych zaś dorzucił do swoich obserwacji i to, że miał przed sobą flegmatyka, istotą opanowaną, co, rzecz prosta, było w zgodzie z budową i wynikało z niej koniecznie, o czym wiemy instynktownie od czasów niepamiętnych, a w sposób dokładniejszy, naukowy od ukazania się typologii Ernesta Kretschmera, niemieckiego psychiatry. Cholera — pomyślał z uznaniem — co za wspaniały typ! Przedstawili się sobie. — Stefan Pogonowski. — Leonidas Guran. — Bardzo mi przyjemnie. — Bardzo mi przyjemnie. » Doktor skrzywił się nieco z hipochondrycznego przyzwyczajenia na widok tych „ceregieli” i dorzucił półgębkiem informację, zwracając się do młodego przybysza: — Nie wiem, czy słyszał pan o naszym redaktorze? Niech mu się pan przyjrzy, bo to ciekawa sztuka. — Owszem, jakże miałbym nie słyszeć, przecież to redaktor naczelny pisma naukowego Polskiej Akademii Nauk, kwartalnika „Postępy Wiedzy”. To świetne pismo, które wybiegło swoją popularnością i poczytnością poza krąg profesorów i specjalistów. — Tak, ale nie o to mi chodzi; nasz redaktor ma jeszcze inne liczne i — obawiam się powiedzieć ‘— zbyt liczne zainteresowania. Mniejsza, że ma trzy dyplomy w tak niecodziennym zestawieniu jak medycyna, filozofia i matematyka, lecz ponadto różne studia prywatne, o ile wiem: fizyka, astronomia, paleontologia i coś tam jeszcze… Ba, żeby to choć było wszystko, ale ten człowiek jest ponadto prezesem klubu sportowego „Warszawa” i mimo swych czterdziestu lat podobno do dziś kopie, i o zgrozo — chętnie, piłkę. Kopie czy gryzie, tego dokładnie nie wiem, co tam się z nią robi. Sądząc z wrzasków, jakie dobiegały mnie czasem z boisk, to chyba raczej coś tam gryzą. Urwał, połapawszy się w czas, że to ani miejsce, ani pora odpowiednia do tego rodzaju rozważań. — Przepraszam — szepnął koło ucha asystenta — ale i to panu powiem: dziś pozna go pan z jeszcze jednej strony; ma pasję detektywa i właśnie przedstawiam go w tej ostatniej roli. — Bardzo mi przyjemnie. — Dziękuję za uznanie. — Proszę, niech pan siada z mami