Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Na pstrokaty tłum składali się kopacze w czerwonych flanelowych koszulach, umundurowani żołnierze i oborowi, ten i ów wciąż przy butach miał ostrogi. Tyler przepchnął się do kontuaru, wychylił dwa kufle piwa, po czym zostawiwszy walizkę pod opieką barmana, ruszył na miasto. Na następnej ulicy było kilka sklepów oraz domków należących do robotników, tutaj też wznoszono budynek poczty. Tyler minął marny na oko pensjonat i zapamiętał go 10 Nad wielką rzeką 145 sobie (przypuszczalnie okaże się tańszy od hoteli przy głównej ulicy), następnie zajrzał do obskurnych tawern na rogach ulicy. Im bardziej posuwał się w głąb lądu, tym gorsze stawało się miasto. Pomiędzy wysokimi drzewami zobaczył namioty i szałasy wędrowców. Dzieci biegały jak szalone pośród wozów i platform, pranie powiewało na gałęziach niczym chorągwie, kobiety krzyczały do siebie, opróżniając kosze albo mieszając gulasz w kociołku zawieszonym nad ogniskiem. Mężczyźni odpoczywali w cieniu, pykając z fajek i gawędząc z kolegami. Nikomu nie przeszkadzał ani smród, ani hałas, które Tylerowi w tym obozie wydały się nie do zniesienia. Skręciwszy w kolejną ulicę, ze zdumieniem ujrzał na półakrowych działkach schludniejsze domy, którym uroku dodawały wspaniałe drzewa. Wszystko wskazywało na to, że miasto ma przed sobą świetlaną przyszłość; myśl ta sprawiła Tylerowi przyjemność. Postara się przeprowadzić rozmowy z paroma mieszkańcami — powstanie z tego dobry artykuł do „Couriera". Na ulicach dostrzegł kilku Chińczyków, a ponieważ w Brisbane nabrał upodobania do ich kuchni, odsunął zasłonę z paciorków i wszedł do jadłodajni. W mrocznym pomieszczeniu znajdował się jeden długi stół, klientami zaś byli wyłącznie Chińczycy. Chociaż Tyler wiedział, że świadomi są jego obecności, na pozór go ignorowali. Podano mu zupę i kilka innych dań; tak jak oni jadł w pełnym rezerwy milczeniu, znajdując w tym odpoczynek. Wychodząc, podziękował kłaniającemu się Chińczykowi i zapytał go o siedzibę gazety. Usłużny gospodarz postanowił pokazać mu drogę, tak więc wyszli razem. Minęli dwie przecznice, wreszcie Chińczyk przystanął i z kolejnym ukłonem wskazał drewniany budynek mieszczący redakcję „Cap- ricorn Post". Cosmo Newgate osobiście powitał Tylera. — To mała redakcja — sumitował się przed gościem. — Jestem właścicielem, redaktorem i chłopcem do wszystkiego, zatem wybaczy pan, jeśli uzna naszą pracę za nieco amatorską. — Ależ skąd — odparł Tyler. — Właśnie przeczytałem ostatni numer i uważam, że jest dobry. 146 — Takie słowa z ust znanego pana Kempa to komplement — rzekł Newgate. — Mogę panu postawić drinka? Rzadko mamy ten zaszczyt, że odwiedzają nas koledzy dziennikarze z innych miast. W naszej mieścinie niewiele się dzieje. Przyjechał pan napisać reportaż? — Jestem na wakacjach — wyjaśnił Tyler — choć pracą też może się zajmę. Mężczyźni poszli do hotelu naprzeciw małego posterunku policji. Tam Newgate wprowadził gościa do baru, w którym najwyraźniej bywali co znaczniejsi mieszkańcy. Jak Tyler oczekiwał, rozmowa wkrótce zeszła na politykę. Cosmo lamentował nad stanem finansów Queenslandu, a Tyler się z nim zgodził, aczkolwiek wstrzymał się z wyrażeniem jednoznacznej opinii. Nie zamierzał zaczynać od fałszywego kroku, a poza tym obecnie chciał przede wszystkim słuchać. — Poznał pan pana Maskeya, naszego posła? — zapytał Cosmo. — Tak, spotkałem go wielokrotnie. — Ma tu licznych zwolenników — zauważył Cosmo. Tyler przypuszczał, że właściciel gazety również nie zamierza przedwcześnie zdradzać swego stanowiska. — Domyślam się. Słyszałem, że popiera tutejszy ruch separatystyczny. — Dostrzegł przelotny grymas na twarzy rozmówcy i ciągnął beznamiętnym tonem: — To interesująca sporna kwestia. Dobry artykuł spowoduje, że gazeta pójdzie jak świeże bułeczki. — Ma pan rację — uśmiechnął się Cosmo. — W takich sprawach nigdy nie ma stuprocentowej zgody... Przerwał im wysoki mężczyzna w nieskazitelnym stroju do konnej jazdy. Tyler pomyślał, że to pewnie ubiór angielskiego szlachcica. — Cosmo, stary druhu — odezwał się nieznajomy. — Dobrze widzieć, że odpoczywasz od prasy drukarskiej. — To tylko krótka przerwa—odparł Newgate. —Panie Kemp, pozwoli pan, że przedstawię pana Boyda Robertsa. Pan Kemp jest dziennikarzem z „Brisbane Couriera". Przyjechał dziś rano. Roberts nie krył zainteresowania. 147 — Naprawdę? — Uścisnęli sobie z Tylerem dłonie. — W takim razie muszę postawić panu drinka. Tobie też, Cosmo. — Ja dziękuję — odrzekł Newgate. — Muszę uciekać. Ale jestem pewny, że pan Kemp chętnie spędzi czas w pańskim towarzystwie. Kiedy Roberts poszedł do baru kupić drinki, Cosmo mruknął do Tylera: — Wyda się panu interesujący. Jest przeciwnikiem Fowlera Maskeya w następnych wyborach. — Kolejny dobry artykuł?—rzucił Tyler złośliwie, na co Cosmo kiwnął głową. — Ma pan moje słowo. W naszym małym stawie dojdzie do starcia rekinów. Tyler dobrze się bawił w towarzystwie Robertsa, którego uznał za miłego człowieka. Roberts nie próbował podejmować tematów politycznych. Mimochodem wspomniał o szczęściu, dzięki któremu trafił na żyłę złota w Canoonie, Tylera to zafascynowało, opowieści o kopalniach i ryzykownej pracy polegającej na wybieraniu złota zawsze podniecały jego wyobraźnię. Rozmawiali ponad godzinę, wreszcie Tylerowi przeszło przez myśl, że chyba nadużywa gościnności. — Muszę iść — powiedział. — Walizkę zostawiłem w pubie na głównej ulicy. — To Quay Street — stwierdził Roberts. — Gdzie się pan zatrzyma? — Niedaleko stąd zauważyłem pensjonat. Myślałem, żeby tam wynająć pokój. — Pensjonat! — powtórzył Roberts z odrazą. — Nie pozwolimy, żeby ważni goście stawali w takich podłych lokalach. Mam mnóstwo miejsca, dlaczego nie zatrzyma się pan u mnie? Jest pan na wakacjach, a ja dopilnuję, żeby miał pan dobrą opiekę. — Nie chciałbym się narzucać. — O to niech się pan nie obawia — roześmiał się Roberts. — Będę się cieszył, że dotrzyma mi pan towarzystwa. Rozumiem, że sprawa załatwiona. Mieszkam kilka mil za miastem, na wzgórzu, więc trzeba znaleźć panu konia. Proszę tu poczekać, ja wszystkim się zajmę. 148 Roberts nie tylko przyprowadził konia, lecz i powiedział Tylerowi, żeby nie martwił się o bagaż. — Wysłałem człowieka po pańską walizkę. Przyniesie ją do domu. Tylera zachwyciła ta wiejska gościnność; poczuł ulgę, że Roberts nalegał, by zamieszkał u niego