Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Owczego rancza Daggsa, poBo|onego niby to o kilka mil dalej za górami, w Niedzwiedzim Kanionie, wcale nie znalazBa. Zaintrygowana, pojechaBa de Spague'a i prosiBa, |eby j dokBadnie obja[niB, gdzie le|y ów kanion, bo mogBa si omyli. ZaczynaB si wsk szczelin, zaro[nit klonami niedaleko Krawdzi. PrzejechaBa go od pocztku do koDca i nie znalazBa ani rancza, ani baraku, ani nawet korralu. Sprague mówiB, |e jest tylko jeden kanion o tej nazwie. Daggs i ojciec opowiadali wiele razy o tym ranczu. Czy|by kBamali? A mo|e mieli na my[li inny kanion? ByBo mnóstwo kanionów, zaczynajcych si u Krawdzi, cigncych si na przestrzeni wielu mil przez zalesione góry, zupeBnie innych od gBbokich, krótkich, |óBtych parowów, wrzynajcych si w Krawdz od strony niziny. Ellen przepatrzyBa wszystkie kty w promieniu sze[ciu-o[miu mil od domu na wschód i zachód. ZnalazBa tylko par starych baraków, caBkiem opuszczonych. Jednakowo| z niektórych szlaków wracaBa w poBowie drogi, gdy| prowadziBy w najdziksze ostpy, jakie mo|na byBo sobie wyobrazi. Tymi szlakami nie pdzono nigdy ani bydBa, ani owiec. 103 i Wiadomo[ o rekonesansach córki doszBa wreszcie do uszu Jortha. Ellen spodziewaBa si przykrej rozprawy, bo postanowiBa nie da si uwizi na ranczu, ale ojciec tylko prosiB, |eby si nie wyprawiaBa poza dolin i natychmiast o tym zapomniaB. Ellen zaczBa si martwi na dobre. Ojciec to zapadaB w tpe roztargnienie, to nie posiadaB si ze zdenerwowania. Przy tym piB coraz wicej i coraz gwaBtowniejsze narady toczyB ze swoimi ludzmi. DowodziBo to, |e podupada na siBach i na umy[le i |e walka si zbli|a. Którego[ dnia wróciB wcze[nie rano po dwudniowej nieobecno[ci. Ellen usByszaBa ttent kopyt na dBugo przed tym, zanim zobaczyBa jezdzców.  Hej, Ellen, chodz tu do nas!  zakrzyknB Jorth. RzuciBa robot i wyszBa na dwór. Z ojcem przyjechaB jaki[ nieznajomy, mBody olbrzym z pikn, jasn puszyst brod o ostrych rysach i oczach Basicy. Ellen zwróciBa uwag na jego zle zwizan, do[ delikatn budow i olbrzymie stopy i rce. Przyprowadzili z sob piknego karego konia, którego Jorth trzymaB na kantarze. WystarczyBo jednego spojrzenia, aby pozna ras.  Ellen, wierzchowiec dla ciebie  oznajmiB z pewn dum Jorth.  ZrobiBem handel. ChciaBem go dla siebie, ale dla mnie byBby za delikatny i mo|e troch za maBy. Dawno ju| Ellen nie miaBa tyle rado[ci. Rzadko jezdziBa na dobrych koniach, a na takim jak ten, jeszcze nigdy.  O, tatku!  wykrzyknBa z wdziczno[ci.  Daj ci go pod jednym warunkiem  rzekB ojciec.  Jakim?  Ellen poBo|yBa pieszczotliwie rce na denerwujcym si koniu.  {eby[ si na nim nie wyprawiaBa poza nasz kanion.  Zgoda... Jaki czarny, tylko pysk biaBy. Jak si nazywa? Jorth zdejmowaB siodBo ze swego wierzchowca.  A bodaj|e ci, zapomniaBem zapyta. Slater, jak si nazywa ten kary? SmukBy olbrzym bBysnB zbami.  Zdaje si, |e Pik.  Pik?  zdziwiaBa si Ellen.  Co za nazwa!... Ale dobra. Czarny jak piki.  A wrócisz z przeja|d|ki, zaraz go ptaj  poradziB na odchodnym Jorth i oddaliB si z towarzyszem. 104 Pik byB spocony i zakurzony; atBasow skór przebiegaBy drgawki. MiaB pikne, mdre, ciemne oczy, którymi wodziB za ni gdziekolwiek si ruszyBa. Jorth i jego przyjaciele cigali konie niemiBosiernie po wszelkich wertepach. Ellen prdko zrobiBa odkrycie, |e kary musiaB by rozpieszczony. Wyczy[ciBa go i nakarmiBa