Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Jest i happy end w tej historii. W dziesięć lat po wizycie Andersena w Anglii, jego rodzinne miasteczko, Odense, nadało mu obywatelstwo honorowe. Do jasno iluminowanego miasta przybyły niezliczone tłumy ludzi i olbrzymia liczba dzieci. Obsypany kwiatami, uhonorowany przemówieniami oraz śpiewem chórów, pisarz do późnej nocy opowiadał dzieciom swe baśnie. I ze łzami wzruszenia wysłuchał stów jednego z notabli: Przed niespełna pięćdziesięciu laty opuścił biedny chłopiec swoje miasteczko rodzinne, by rozpocząć walkę. Wyjechał cicho i niepostrzeżenie, gdyż nie byt nikomu znany i nikt nie zwrócił na niego uwagi. Tylko dwie kobiety, matka i babka, odprowadziły go daleko, a ich życzenia i modły towarzyszyły mu w wędrówce. Teraz Andersen odniósł zwycięstwo. Oto stoi przed nami szanowany i czczony przez 87 królów i książąt i, co ma większe znaczenie, kochany i podziwie, przez swych rodaków, obywatel i Danii, (podaję za Anną Milsk autorką przedmowy do "Baśni" Andersena wydanych w 1985 rok' przez Naszą Księgarnię). Jakże czut się szczęśliwy po tych wszystkich cierpieniach i przeciw nościach losu, dopiero teraz potrafił ocenić swoje szczęście. A du?e łabędzie pływały wokół niego i gładziły go dziobami. (...) A wszyscy wołali: Ten nowy jest najładniejszy! (...) A stare łabędzie chyliły przed nim głowy. Wtedy ptak poczuł się zmieszany z radości: schował głowę pod skrzydła i sam nie wiedział, co się z nim dzieje; byt zbyt szczęśliwy ale wcale nie dumny, gdyż dobre serce nie bywa nigdy pyszne. Kochane Czytelniczki, nie szturchajcie Brzydkich Kaczątek! - Oto moja prośba do Was z okazji Gwiazdki. Zwróćcie też uwagę na jakże liczne Dziewczynki z Zapałkami. I koniecznie - przynajmniej na czas Świąt - wyłączcie ten przeklęty telewizor, który zabiera Warn czas i wyobraźnię, rycząc i dudniąc agresywnie pośrodku Waszego mieszkania. Wyłączcie go, będzie cicho i miło. Wtedy sięgnijcie po zapomniany na półce tom ,,Baśni" Andersena i zacznijcie od ,,Brzydkiego kaczątka". Zaraz potem możecie sobie przeczytać "Choinkę". To nic, że łzy Warn staną w oczach. To będą bardzo dobre, bardzo potrzebne łzy. I naprawdę wcale nie przeszkodzą tema, by Wasze Święta były miłe, pogodne i radosne. 88 /-\ to i pyszny kąsek dla nas, Kochane Czytelniczki: książka pani (^/ profesor Joanny Papuzińskiej "Darowane kreski" (Atena 1994). Na okładce, na tle fotografii zielonych liści i kwiatów lipy, widnieje, jakby przyklejone, jeszcze jedno zdjęcie: czarno-białe, amatorskie, wyrwane chyba z jakiegoś rodzinnego albumu. Na zdjęciu widać morze warszawskich ruin, dwa potrzaskane kikuty drzew i gromadkę dzieci w różnym wieku - od zupełnych maluchów do podlotków. Uchwycone zostały w ruchu, a nawet w pędzie - bawią się w kółko graniaste. Mają ogolone łebki, albo chustki na głowach, tylko kilka dziewczynek szczyci się warkoczami. Kilkoro spośród dzieci nie ma bucików - bawią się na bosaka na tym uprzątniętym z ruin kawałku placu. Bardzo dobrze dobrana fotografia. Bo o tym właśnie jest ta mądra, ciepła i ciekawa książka: jak było się dzieckiem, urodzonym w Warszawie, w roku 1939. Postać pani Joanny Papuzińskiej-Beksiak przybliżyłam wam trochę w poprzednich felietonach - ale przecież Wy i tak ją znacie. Założę się, że te spośród Was, które są bywalczyniami bibliotek, przynajmniej raz w życiu natknęły się na panią Joannę. Ta niespożyta osoba była z pewnością w absolutnie każdej filii bibliotecznej w Polsce. Nie tylko dlatego, że pracuje w Instytucie Bibliotekoznawstwa UW, ale też dlatego, że jest Człowiekiem Bibliotecznym z urodzenia, z domu 1 z wychowania - o czym zaraz opowiem. Przypomnę tylko jeszcze ważną rzecz: pani Joanna Papuzińska Jsst autorką wielu książek dla dzieci - bajek i zbiorów wierszy "raz słuchowisk radiowych. (Pewnie pamiętacie "Naszą mamę czarodziejkę", albo cykl przygód diabła Rokity we współczesnej Warszawie 89 - "A gdzie ja się biedniuteńki podzieję?") Także i w ten sposób ip obecna we wszystkich polskich bibliotekach. Ta nowa książka - "Darowane kreski" - nie jest przeznaczon-tylko dla dzieci. Jest dla każdego - choć wspomnienia Joanny ooo wiedziane zostały z dziecięcego punktu widzenia: Właśnie przez, tę wojnę nasz dom musiał się stać domem z bajki takiej bajki pod tytułem ,,Goście w glinianym garnku". (...) W tej bajce gliniany garnek leży sobie na polu, zaś w środku gwar i brzęczenie bawią się różne muchy, bąki i trzmiele i ciągle przybywa nowych gości U nas także rozlegało się ,,stuk-stuk" i ktoś wchodził do środka i wszyscy się mieścili. Bo było nas tak dużo, że już jedna osoba mniej czy więcej nie robiła żadnej różnicy. Tak przynajmniej mówiła moja mama, podczas gdy babcia Tosiunia była innego zdania i czasem mruczała sobie cicho, że to jest lekkomyślność i narażanie dzieci. No i rzeczywiście - w końcu przyszedł niegrzeczny miś i palnął fapą w garnek, rozbił go - i wszystko rozleciało się na cztery strony świata, jak w tej bajce, ale to było dopiero potem. Dobry dom, pełen książek i piosenek, wypełniony był tłumem dzieci - swoich i cudzych. Cudze też musiały czuć się w tym domu jak w domu - na przykład ta mała Basia, której mama Joanny przcfarbowała włosy na żółto. Wokół była wojenna groza i chaos, płonęło getto, a w domu panowała dyscyplina i samorządność: każde dziecko miało swoje zadanie przy obiedzie czy przy zakupach, porządkach czy obieraniu ziemniaków do ogromnego rondla. Przygotowywano przedstawienia domowego teatru, śpiewano wspólnie, bawiono się razem. Na drugim planie tego dziecięcego życia były sprawy poważniejsze, jeszcze dla małej Joanny niedostępne: zbiórki harcerskie starszych braci, pożyczanie zakazanych książek, nauka. Przychodzili też różni ludzie - przyszywani bracia i ciocie - i ukrywali się w domu państwa Papuzińskich. Jedna z cioć, Stefa (opowiadała na każde zawołanie cudne bajki, po prostu faszerowała mnie tymi bajkami jak jakiś pierożek) - ta ciocia to była sama Stefania Wortman, która później napisała "Baśń w literaturze i w życiu dziecka". Ojciec Joanny też się ukrywał, wpadał do domu tylko czasem wieczorami, na chwilę, i nie wolno było do niego mówić "tato", tylk0 "Stachu". Mama-Zosia, czyli Zofia Wędrychowska, bibliotekarka z kręg11 90 wolnej Wszechnicy Polskiej (jej imieniem jest dziś nazwana świetna h'hlioteka dziecięca na Ochocie) pracowała w Pruszkowie, w "Naszym y" _ u Starego Doktora Korczaka. Opowiem Warn jeszcze szybko o Wolnej Wszechnicy Polskiej. Ryła to prywatna szkoła wyższa w Warszawie, utworzona w latach 1918-1919 z Towarzystwa Kursów Naukowych. Obejmowała cztery wydziały: matematyczno-przyrodniczy, humanistyczny, nauk politycznych i społecznych oraz pedagogiczny