Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pan Cobb dokonał niezbędnej prezentacji, a pan Satterthwaite odezwał się dość oficjalnie, choć z wdziękiem: — Miałem właśnie przyjemność nabyć jeden z pańskich obrazów — Martwego arlekina. — Aha. Nie straci pan na nim — powiedział niezbyt uprzejmie Bristow. — To cholernie dobra praca, nawet, jeśli ja to mówię. — Widzę — stwierdził pan Satterthwaite. — Bardzo zainteresowały mnie pańskie prace, panie Bristow. Są niezwykle dojrzałe jak na tak młodego człowieka. Zastanawiałem się, czy uczyniłby mi pan tę uprzejmość i zjadł ze mną kolację któregoś wieczoru? Czy jest pan dzisiaj zajęty? — Właściwie to nie — odparł Bristow, nadal nie okazując nadmiernej uprzejmości. — Powiedzmy więc: o ósmej? Oto moja wizytówka. Jest na niej mój adres. — Och, dobrze — rzucił Bristow. — Dzięki — dodał jakby po namyśle. Młody człowiek, który ma o sobie niskie zdanie i boi się, że świat je podziela — tak podsumował go pan Satterthwaite, wychodząc na skąpaną w słońcu Bond Street. Rzadko się mylił w ocenie bliźnich. Frank Bristow zjawił się jakieś pięć minut po ósmej. Gospodarz czekał na niego wraz z kolejnym gościem. Był nim pułkownik Monckton. Niemal od razu zasiedli do kolacji. Na owalnym mahoniowym stole stało jeszcze czwarte nakrycie i pan Satterthwaite stwierdził tonem wyjaśnienia: — Trochę spodziewałem się, że wpadnie mój przyjaciel, pan Quin. Ciekawe, czy pan go kiedyś spotkał. Pana Harleya Quina? — Nikogo nie spotykam — burknął Bristow. Pułkownik Monckton przypatrywał mu się z obojętnym zainteresowaniem, jakim mógłby obdarzyć nowy gatunek meduzy. Pan Satterthwaite dokładał wysiłku, by rozmowa potoczyła się w przyjacielskiej atmosferze. — Ten obraz zaciekawił mnie szczególnie, gdyż wydało mi się, że przedstawia pokój w Charnley. Mam rację? — A kiedy artysta przytaknął, ciągnął dalej: — To bardzo interesujące. Kilkakrotnie zatrzymywałem się tam w przeszłości. Zna pan Charnleyów? — Nie, nie znam! Tacy jak oni nie chcieliby mieć ze mną nic wspólnego. Pojechałem tam brekiem. — Dobry Boże — rzucił pułkownik Monckton, byle coś powiedzieć. — Dobry Boże: brekiem. Frank Bristow spojrzał na niego gniewnie. — A dlaczego nie? — zaatakował gwałtownie. Biedny pułkownik był zaskoczony. Spojrzał z wyrzutem na pana Satterthwaite’a, jakby chciał powiedzieć: „Te prymitywne formy życia mogą interesować pana jako przyrodnika, ale dlaczego wciągać w to mnie?” — Och, breki są okropne — stwierdził na głos. — Potwornie trzęsą na wybojach. — Jeśli kogoś nie stać na rolls–royce’a, musi jeździć brekiem — powiedział ze złością Bristow. Pułkownik spojrzał na niego ze zdumieniem. Jeśli nie uda mi się sprawić, by ten młody człowiek poczuł się swobodnie — pomyślał pan Satterthwaite — czeka nas przygnębiający wieczór. — Zawsze fascynowało mnie Charnley — odezwał się. — Byłem tam tylko raz po tragedii. To ponury dom. Wręcz upiorny. — To prawda — przyznał Bristow. — W rzeczywistości ma aż dwa duchy — dołączył się Monckton. — Ponoć Karol I przechadza się po tarasie z głową pod pachą. Zapomniałem, dlaczego. Jest jeszcze Plącząca Dama ze Srebrnym Dzbanem, która pojawia się zawsze po śmierci jednego z Charnleyów. — Phi — prychnął z pogardą Bristow. — To bez wątpienia nieszczęśliwa rodzina — rzucił pośpiesznie pan Satterthwaite. — Czterech dziedziców tytułu zmarło gwałtowną śmiercią, a ostatni lord Charnley popełnił samobójstwo. — Ponura historia — rzekł z powagą Monckton. — Byłem tam, kiedy to się stało. — To musiało być ze czternaście lat temu — stwierdził pan Satterthwaite. — Od tamtej pory dom jest zamknięty. — Nie dziwię się — powiedział Monckton. — Na pewno był to potworny szok dla młodej dziewczyny. Pobrali się miesiąc wcześniej i dopiero co wrócili do domu po podróży poślubnej. Na ich powitanie urządzono wielki bal kostiumowy. Kiedy zaczęli nadchodzić pierwsi goście, Charnley zamknął się w Dębowym Salonie i zastrzelił. Nie robi się takich rzeczy. Słucham pana? Odwrócił gwałtownie głowę w lewo i spojrzał na pana Satterthwaite’a z przepraszającym uśmiechem. — Zaczynam się robić nerwowy. Przez chwilę myślałem, że ktoś siedzi na tym pustym krześle i coś do mnie mówi. — Tak jest — podjął po chwili — to był potworny szok dla Alix Charnley. Jedna z najładniejszych dziewcząt, jakie chodzą po świecie, do tego przepojona tym, co ludzie nazywają „radością życia”; teraz ponoć sama wygląda jak duch. Nie widziałem jej od lat. Chyba większość czasu spędza za granicą. — A chłopiec? — Jest w Eton. Nie wiem, co zrobi, kiedy osiągnie pełnoletność. Jakoś nie wydaje mi się, że otworzy dom. — Nadaje się świetnie na lunapark — zauważył Bristow. Pułkownik Monckton spojrzał na niego z odrazą. — Nie, nie, nie, nie myśli pan tak naprawdę — wtrącił szybko pan Satterthwaite. — Gdyby tak było, nie namalowałby pan tego obrazu. Tradycja i atmosfera są nieuchwytne. Buduje się je przez wieki, a raz zniszczonych nie sposób odtworzyć w ciągu dwudziestu czterech godzin. — Wstał. — Przejdźmy do palarni. Mam tam kilka fotografii posiadłości, które chciałbym panom pokazać. Jedną z pasji pana Satterthwaite’a była amatorska fotografia. Był też dumnym autorem książeczki Domy moich przyjaciół. Wspomniani przyjaciele należeli do wysoko postawionych kręgów i album sprawiał wrażenie, że pan Satterthwaite jest większym snobem niż w rzeczywistości. — To zdjęcie Pokoju z Tarasem zrobiłem w zeszłym roku — powiedział. Podał je Bristowowi. — Widzi pan, wnętrze widać niemal pod tym samym kątem, co na pańskim obrazie. To piękny dywan, szkoda, że fotografia nie oddaje kolorów. — Pamiętam — rzucił Bristow. — Cudowna czerwień. Płonął jak płomień. Ale niezbyt pasował