Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

robustus, Blair gotów byłby stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Przez długą chwilę po zawarciu przelotnej znajomości z moim niezbyt towarzyskim hominidem, stałem i gapiłem się na krzaki. Nadal miałem towarzystwo. Moje zetknięcie się z australopiteka- mi obserwowała z gałęzi pobliskich drzew zgraja małp o bandyckich pyskach — prawdopodobnie były to vervety. Niczym rozjuszone elfy o czarnych twarzyczkach, podskakiwały wokół mocno podnie- cone, obrzucając mnie przekleństwami i wyzwiskami. Powodem było chyba to, że ścigałem ich wielkich, dwunogich kuzynów. Co więcej, to ja byłem tu nigdy wcześniej nie oglądanym intruzem. — Spokojnie, chłopaki — powiedziałem im — lepiej się przy- zwyczajajcie. A. robustus wstępuje na drogę, na końcu której są pięciocentowe cygara, długogrające płyty i cadillaki z automatycz- nie otwieranym dachem. Zaskoczone brzmieniem mego głosu małpy uspokoiły się. Od tej chwili odpowiadały mi równie często, jak Woodrow Kaprów z dru- giej strony transcordionu. Zapytałem sam siebie, jakie były moje szansę, jeżeli nie przetrwał A. robustus! Na dwanaście godzin przed moim wyruszeniem w przeszłość Kaprów zabronił mi jeść i pić — i choć cały ranek przetrwałem tylko dzięki adrenalinie i sile woli, zubożyłem mocno rezerwy jednego i drugiego. Z położenia słońca wywnioskowałem, że nadeszła pora obiadowa. Nie miałem ochoty strzelać do małp — choć ich maniery doprawdy nie skłaniały do okazywania miłosierdzia — zebrałem liście z różnych gatunków akacji i zrobiłem sobie dość suchą i nie- apetyczna sałatkę. Znalazłem też wodę sączącą się strumykiem przez podściółkę polany i piłem dostatecznie długo, by pozbyć się resztek liści, które utkwiły mi między zębami. Posiłek nie był w pełni zadowalający, ale nie byłem jeszcze gotów do zabicia antylopy czy zbadania granic użyteczności mojego wielofunkcyjnego noża. Niezbyt daleko od mojej chwilowej kryjówki rósł widoczny przez listowie baobab. Drzewo, na Którym Narodził się Człowiek. Właściwie to idąc przez sawannę, widziałem dwa lub trzy baobaby, ten jednak rósł dostatecznie blisko, by go podziwiać, oglądać i by doń podejść. Baobab był drzewem wyłącznie afrykańskim, o pniu jak słoniowa noga odziana w worek z żeglarskiego płótna i gałęziach przypominających gigantyczną sieć neuronów. W ich plątaninie często kryły się lamparty. Sambusai mają legendę opowiadającą o tym, jak to pierwszy z baobabów został wyciągnięty z ziemi przez złego ducha, który zasadził następnie drzewo do góry nogami, za- mieniając gałęzie na korzenie i odwrotnie. Tak czy owak, baobab ma jadalne owoce — choć trzeba się po nie wspinać — i gdyby udało mi się znaleźć kilka z nich, mógłbym uzupełnić posiłek tymi przy- smakami o twardych łupinach, znanymi wielu Afrykanom jako ,,małpi chleb". Upewniwszy się, że w konarach nie kryje się żaden lampart, wdrapałem się na górę, korzystając z licznych guzów i sęków wy- stających na całej długości pnia. Wysoko wśród gałęzi uciąłem sobie ucztę, pewien, że każdego intruza pozbędę się przy pomocy czter- dziestki piątki. Pomyślałem sobie, że gdyby zamieszkujące akacjo- wy gaj małpy miały broń automatyczną, to już pewnie dawno ogo- łociłyby baobab z „małpiego chleba". Kiedy wreszcie zlazłem z pnia i ruszyłem dalej w las, zacząłem się potężnie pocić. Mój dezodorant dawno przestał działać i za- cząłem odczuwać zmęczenie. Skryłem w cieniu plecak, zrzuciłem obok niesiony dotychczas przez ramię zwój nylonowej liny, a potem ułożyłem się wygodnie na ziemi, by nieco odetchnąć. Plecy oparłem o pień drzewa i choć widziałem niedaleką sawannę, w istocie prze- stałem się obawiać drapieżników. Oczywiście ryzykowałem, ale byłem tu tak rzadko spotykanym gościem, że to samo już wystarczy- ło. by wytworzyć wokół mnie rodzaj pancerza. Splotłem na brzuchu palce dłoni, zamknąłem oczy i poczułem, że odpływam... Płynę w krainę marzeń... Płynę w krainę marzeń. Jeśli zastanowicie się nad tym zdaniem, natychmiast uderzą was ukryte w mm metafizyczne podteksty. Moja cielesna wędrówka w odległą przeszłość wydarzyła się sześć lat temu, kiedy ukończyłem dwadzieścia pięć lat. Jednak w ciągu poprzedzającego ją ćwierćwiecza co czwarty lub co piąty mój sen był czymś osobliwym — w dzieciństwie nazywałem je nawet „wędrówkami ducha". Podczas tych niezwykłych i osobli- wych snów odwiedzałem — czy tego chciałem, czy nie — miejsca pierwotnej, organicznej ewolucji w Afryce Wschodniej. Zawsze pozostając stojącym na uboczu obserwatorem, byłem świadkiem scen i sytuacji, powszechnych tu w końcu, ale pięknych, niesamowi- tych lub przerażających dla kogoś, kto nie miał z czymś takim doświadczeń na jawie i niczego o nich nie wiedział. Miewałem idylliczne sny, w których setki i tysiące antylop pasło się beztrosko w usypiającym słońcu sawanny, sny przerażające, w których podo- bne do psów drapieżniki rozdzierały gardziele słabych gazel czy cieląt, a nawet rozszarpywały własnych rannych współbraci, osobli- wie drażniące zmysły sny, w których nagie istoty podobne nieco do ludzkich karmiły, kołysały lub zabawiały swoje niekształtne, złośli- we, podobne do małpek dzieci. W moich podróżach byłem świad- kiem niemal każdego wczesnoplejstoceńskiego aspektu życia Do- liny Wielkiego Rowu