Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nigdy nie wiadomo, co może pójść nie tak. * * * – Uwaga – ostrzegł Gronningen. – Mamy aniołów stróżów. – Wielki Asgardczyk zmarszczył czoło. – To może spieprzyć sprawę. – Widzę ich – mruknął Moseyev. – Trzymamy się planu. – Ich jest prawie dwudziestu. – Macek nie był zdenerwowany, mówił spokojnym tonem zawodowca. – Tak – przyznał Moseyev, chrząkając z wysiłku; niósł wypchany plecak i działko plazmowe. – A nas czterech i jesteśmy na to przygotowani. Kiedy dotrzemy na miejsce, od razu rozstawiamy zabawki. Nawet z tą ciężką suką mamy jeszcze sporo czasu. * * * Król wybuchnął śmiechem, kiedy marshadańskie oddziały stanęły na równinie. Skrzydła armii stanowiły zwykłe kompanie najemników, zawodowców, którzy walczyli dopóki czuli, że bitwa idzie po ich myśli, ale ani sekundy dłużej. Można było się spodziewać, że wesprą rozstrzygający atak, ale tylko głupiec liczyłby na coś więcej. Najważniejsze było centrum, gdzie stały najsilniejsze i najliczniejsze kompanie. Pierwszy szereg stanowili ludzie, „wspierani” przez Królewską Gwardię, gotową wybić ich, gdyby próbowali uciec albo wykorzystać wyłom, który broń marines miała zrobić w szeregach pasulańczyków. Gwardziści zatrzymali się, by wyrównać szyk przed natarciem, co dało ludziom okazję do nadania ostatniego komunikatu. * * * – Odpalajcie, Julian – powiedział porucznik Jasco. – Tak jest, sir. – Plutonowy wyciągnął z ładownicy flarę, przygotował ją i z hukiem wystrzelił w górę, tak by widziała ją armia Pasule i ich sprzymierzeńcy w Marshadzie. * * * – Co to było? – spytał podejrzliwie król, kiedy w powietrzu rozerwał się zielony fajerwerk. – To ludzki zwyczaj – powiedziała obojętnie O’Casey. – To znak, że armia przybyła stoczyć bitwę i nie przyjmie kapitulacji. – Aha – roześmiał się znowu Radj. – Wygląda na to, że palicie się do walki. – Im szybciej skończymy, tym szybciej ruszymy w drogę – odparła uczona z absolutną szczerością. * * * – Jest sygnał – szepnął Denat. – Nie musisz szeptać – powiedziała Sena ze zniecierpliwieniem. – Nikt nas tu nie słyszy. Znów byli w kanale, ale tym razem Denat nie zwracał uwagi na smród. Oboje byli za bardzo zajęci obserwowaniem ludzi, którzy właśnie wspięli się na szczyt małego wzgórza na drugim brzegu rzeki. – Co oni tam ustawiają? – spytała Sena. Z tej odległości ledwie widziała, że coś się rusza. – Miotacz błyskawic – odparł Denat. – Jeden z największych, jakie mają. Będzie ciął wroga jak kosa. – Aha – kiwnęła głową. – Dobrze. Chyba są już gotowi. * * * – Gotowe, szefie. – Zrozumiałem. – Moseyev spojrzał na Macka i Mutabiego, ustawiającego ostatni z krzyżopodobnych kołków w półkole, jakieś dziesięć metrów za działkiem plazmowym. – Gotowy, Mutabi? – Tak jest. – Grenadier otrzepał ręce. – Linia graniczna ustawiona. – Dobrze, bo zbliża się towarzystwo. Dowódca sekcji podniósł rękę, zatrzymując wspinających się na wzgórze Mardukan. – Stać. Po co tu przyszliście? Dowodzący wojownik odepchnął na bok jego dłoń. – Przysłano nas, żebyśmy mieli na was oko, basik – burknął. – Mamy pilnować, żebyście nie czmychnęli w krzaki jak tchórze, którymi jesteście. – Widziałeś, co ta broń zrobiła z mostem? – warknął Moseyev. – Szczerze mówiąc mam gdzieś, po co tu przyszliście, ale jeśli nie będziecie dokładnie wypełniać naszych poleceń, usmażycie się na kolację dla krokodyli w rzece, jasne? – Będziemy robić, co nam się spodoba – odparował ze złością dowódca gwardzistów, ale jego wojowniczość podszyta była strachem. Żołnierze za jego plecami zamruczeli nerwowo. – Dobrze. – Moseyev pokazał linię kołków. – Za osłoną działka jest miejsce tylko dla nas czterech, więc nie może się tam schować żaden z was. Te kołki to linia graniczna. Będziecie za nią bezpieczni, a jednocześnie na tyle blisko, że jeśli spróbujemy uciekać albo robić jakieś inne śmieszne rzeczy, będziecie nas mogli naszpikować oszczepami. Dowódca rozejrzał się i klasnął w dłonie. – Bardzo dobrze. Ale pamiętajcie – będziemy was pilnować! – Pilnujcie – powiedział Moseyev i odwrócił się, żeby ten idiota nie zobaczył jego dzikiego uśmiechu. ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY – Kapitanie, tu porucznik Jasco – powiedział dowódca polowy. Popatrzył na swój pluton marines i pokręcił głową. – Stoimy na pozycjach z siłami Marshadu. Działko plazmowe na pozycji. Denat i paczka na miejscu. Powiedziałbym, że można jechać