Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Starzyk Trzmielowski rozglądał się niespokojnie i mówił, że źle wróży. Powinno być płomienne, a jest za ciepłe. Wtedy jeszcze nie umierał, w czarnym ubraniu kręcił się pomiędzy weselnikami, jadł tłusto, pił ostro, uśmiechał się z zakłopotaniem - wszyscy tutejsi starcy, jak stykają się z czymkolwiek, co nie jest ciesielką, koszeniem albo inną robotą, uśmiechają się z zakłopotaniem. Na powietrzu wróżącym ostrą zimę znał się biegle - ale aż tak podwójne ściany? Za ścianami domu ściany śniegu, ściany zimy, nośne ściany lodu i cała droga przez plac do kibla jak przebijanie kolejnych ścian. Czułem ich ciężar, ich napór, ich rozżarzone tynki. - Pamiętacie taką zimę? Było tak już kiedy? Może za cesarza? Może przed wojną japońską? - Stryj Paweł budził się w dygocie, wygrzebywał spod skór i kożuchów i chociaż kompletnie co innego miał w głowie, wiedziony jakimś niepojętym instynktem uprzejmości zabawiał rozmową konającego prapraprapra-, czy ile tam jeszcze razy prapradziada. Nie patrzył w stronę ciemnego łoża, 287 nie sprawdzał, czy stary śpi, czy czuwa, ale zasypywał go gradem słów. - Powinniście taką zimę pamiętać, choć jedną. Bo jak wy takiej zimy nie pamiętacie, to znaczy, że takiej zimy jeszcze nie było. A jak nie było, to znaczy, że jest po raz pierwszy. A jak jest po raz pierwszy, to ja będę musiał inaczej z matką pogadać. Stryj wzuwał wysokie buty, narzucał na ramiona kożuch, którym jeszcze przed kwadransem był okryty jak kołdrą, i znikał za drzwiami. Po chwili z głębi domu rozlegały się podniesione głosy; podwójne kroki szły przez strych; ktoś torował sobie drogę przez podwórze; w stajni prychały konie; oparty o stertę modrych poduch praszczur zaczynał szeptem opowiadać jakąś historię sprzed czasów narracji. Otwierały się drzwi i zmieniony nie do poznania, w flanelowej koszuli, z dymiącym kubkiem kawy w garści, wchodził ksiądz Kalinowski i przysuwał sobie zydel, i siadał u wezgłowia; tam, gdzie niebawem dwumetrowa czarna kosa miała się pokazać. Czasami z zasypanego centrum słychać było dzwony. Kościelny jak zwykle wchodził na wieżę? Widział dymy nad zasypaną okolicą? Jak sobie radził z zamarzniętymi na kość sznurami? Cienie w kapturach mu pomagały? Gorączka skakała, nie majaczyłem, marzyłem o majakach. Jakieś połączenia istniały, tunele wyżłobione przez zwierzęta, może górą i w odwrotną stronę szło się do-czołgać do drogi na Polanę. Czasem ksiądz Kalinowski znikał na dzień, dwa, mała izba nad schodami, w której mieszkał, była zamknięta na głucho. Może się przebijał jakimś cudem i w labiryntach na cmentarzu odprawiał pogrzeb albo nabożeństwo w lodowatym kościele? Raczej nie, kto wie? Od czasu do czasu tracili się wszyscy. Najczęściej stryj Paweł, z nim przynajmniej sprawy szły jasno; wszem 288 i wobec było wiadomo, czego szuka. Pił od wesela, czyli czwarty miesiąc, i wciąż miał co. Chyba ze śniegu pędził. Zresztą w piwnicach wciąż mogły być zapasy na amen zamrożone. Wesele Trzmielowscy szykowali, jakby wiedzieli, że pół roku potrwa. Samych panien młodych siedem, w tym trzy w ciąży identycznej. Wszystkie ósmy miesiąc i same Hanule. Wszystkie miały naszykowane suknie, welony i witriol, żeby najpiękniejszą, którą pan młody wybierze - oszpecić, jak tylko wyjdzie z kościoła. Cztery Hanule, na samym końcu odpuściły, ubrały się na czarno, czarne chustki na głowach zawiązały i w jednej ławce siadły. Młody Trzmielowski był u nich w majową noc, ale Bóg nie był po ich stronie. Nie zatrzymał krwi, nie zesłał apetytu na śledzie i ogórki, nie dał rosnąć brzuchom. Za jakie grzechy - w sumie nie wiadomo. Nie ma już dla nich życia. Jedna za trzy lata rzuci się pod pociąg; druga do dziś będzie żyła, jak żyje: w czerni; trzecia wyjedzie i będą o niej opowiadać, że została wziętą kelnerką w rzymskiej kawiarni; o czwartej słuch całkiem zaginie. Cztery mniej, ale dwie nadal w grze. Dwie, bo najpiękniejsza już stoi przy ołtarzu. Ale tamte w niewykrochmalonych sukniach, z przekrzywionymi na bakier welonami, z garnkami, z których bucha żółto-brunatny dym, są gdzieś w pobliżu. Schodzą z gór, są już przy dworcu, idą koło skoczni, a może już krążą wokół kościoła. Ludzi pełno nawet na pawlaczach, ale nikt na stojącej przy ołtarzu parze młodej nie jest się w stanie skupić. Nawet starostowie rozglądają się trwożnie. Starka Mary ze wszystkich najodważniejsza raz po raz wstaje z ławki, wychodzi, wraca. Nic się nie poprawia. Organista pitoli, ale pieśni weselnych nikt nie zna. W kancjonale trzy weselne, na sto pogrzebowych. Trzy marne ślubne, na sto fantastycznych trumiennych. Na pogrzebach i cmenta- 289 rzach wszyscy śpiewają jak złoto. Na weselach nie ma głowy do pobożnych pieśniczek. A teraz? Szkoda marzyć! Zaraz siarka się poleje, zaraz straszny wrzask oparzonej panny młodej ponad wieżę się wzbije. W końcu organista daje Kiedy ranne wstają zorze..