Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Odpada też jedna obawa, ta mianowicie, że skarb mógł zostać zabrany i wyniesiony przez owego Żubrowskiego, skoro - jak twierdzisz - Żubrowski nigdy nie istniał. - Ja nie twierdzę, ja tylko przypuszczam. Przypuszczam, że to wymyślony przez rejenta symbol. Ciocia Kasia zupełnie słusznie chce wywrócić do góry nogami ten dom, w którym jest więcej schowków niż w labiryncie. Tak! Jeśli ten skarb istnieje, ukryty jest w tym domu. Rejent się z niego nie oddala i patrzy jedynie, jak kwestarz krąży dookoła. Przyznaję jednak, że ten kwestarz mnie niepokoi. - Czemu? Nie uważam bernardyńskiego kwestarza za figurę niebezpieczną - rzekł Józef. - I ja też nie. Idzie mi jedynie o rodzaj skarbu. Jeżeli to było złoto lub kosztowności, w takim razie kwestarz nie ma tu nic do roboty, gdyż z wszelką pewnością na takie skarby nie dybał. - A kto wie?! - Nie, mój kochany. "Czucie i wiara silniej mówią do mnie..." Bernardyński braciszek, jakiś poczciwina, simplex servus Dei, nie będzie się skradał jak wilk po nocy, aby obrabować rejenta. Ten tajemniczy skarb musiał być osobliwego rodzaju. Przypomnijcie sobie słowa rejenta, który mówi o skarbie, że się nie tylko nigdy nie wyczerpie, ale cudownym jakimś sposobem będzie się pomnażał. Cóż to za niezmierny skarb, który się nigdy nie wyczerpie? Cóż to za bogactwo, które się wciąż będzie pomnażało, ale pod warunkiem, że nigdy nikt nikomu nie odkryje jego tajemnicy? To mnie właśnie niepokoi. Po co jednak łamiemy sobie głowy przed czasem? Czekajmy cierpliwie, aż ciocia Kasia ukończy robienie porządków. Wiecie co? Idźcie jej pomóc. - A ty? - Ja? Ja muszę napisać bardzo pilny list. - Do starego znajomego? - Tak, albo co? - Nic... Myślę tylko, że pisanie listów jest rzeczą bardzo trudną. O czym tu pisać do starego znajomego? - Toteż łatwo mi to nie przychodzi. - Wiesz co, Ralfie! Napisz mu krótko jedno przepiękne zdanie, które gdzieś kiedyś wyczytałem. - Cóż to za zdanie? - zapytał Ralf z powątpiewaniem. - "Kocham cię dzisiaj więcej niż wczoraj, a mniej niż jutro!" - Jak, jak? Powtórz! - zawołał Ralf, szukając po kieszeniach ołówka i notesu. - Powtórz! Jan powtarzał miłosne zaklęcie, a Piegowaty pisał gorączkowo. - Twój stary znajomy bardzo się tym ucieszy... - bąknął Józef. - Całuj psa w nos! - zawołał Ralf wybiegając, aby popełnić plagiat. Chłopcy poszli na poszukiwanie cioci Kasi. Przeszli przed frontem domu i skłonili się z szacunkiem panu Mościrzeckiemu, który kazał wytoczyć swój wózek na terasę przed wejściem i wygrzewał się na słońcu. Przyjrzał im się przez zmrużone powieki, bo zdaje się drzemał. Tuż obok niego na rozpostartej chuście siedział Maciuś i gładził bujne futro czarnego kundla, przytulonego do niego miłośnie. Nie odstępował chłopczyny i nauczył się go prowadzić. Otrzymał w tym celu obrożę, do której uwiązano sznurek, a jego pętlę Maciuś owinął sobie dokoła prawej rączki. Szczebiotał wciąż i wciąż coś tłumaczył mądremu psu, który w odpowiedzi mruczał ze szczęśliwym zadowoleniem. Z oddalenia, gdzieś od folwarcznych zabudowań, słychać było podniesiony głos Dziurawca, nawołującego jakąś opieszałość do rozwagi i zastanowienia się nad sobą. Na brzegu sadzawki srebrzącej się w słońcu przysiadł śmieszny ptaszek i merdał ogonkiem. Dookoła pusto było i cicho, a dom wyglądał jak zamarły. Pan Mościrzecki lekko drzemiąc rozmyślał, z niepojętą dla niego samego przyjemnością przysłuchując się szczebiotowi nieszczęśliwego dziecka, wybuchającego raz po raz perlistym śmiechem, ile razy kundel w obłędnej pieszczocie polizał szorstkim, lecz niekłamliwym ozorem jego twarzyczkę. Jakaś słodka, ciepła kropelka tkliwości, jak kropla ciepłego majowego deszczu, spadła na zmarszczone, wyschnięte jak ziemia, stare serce pana Mościrzeckiego. To dziecko jest niewysłowienie nieszczęśliwe, a jednak się śmieje. Są to czarujące i olśniewające tajemnice życia, które śmiać się każe nawet cierpieniu. Oni wszyscy, co się tutaj u niego zjawili, znają tajemnicę uśmiechu, bo przecież i ten dragon, panna Katarzyna, taką czasem magiczną sztukę umie zrobić ze swoim obliczem, że się musi na nie patrzeć ze zdumionym zachwytem. Ba! Nie tylko sami znają tę czarnoksięską magię, ale nauczyli jej nawet Dziurawca, nawet Dziurawca! Do niedawna nijaki, szary, posłuszny, we dwoje zgięty, ot, taki sobie Dziurawiec, odmłodniał, stał się niemalże wytworny, a przed chwilą, zmierzając na folwark, podśpiewywał sobie jak szczęśliwy młokos. "Tylko ja... tylko ja... - myślał z rozżaleniem najstarszy z rodu Mościrzeckich - pozostałem taki sam i żadne bernardyńskie modły mi nie pomogą!" W tej chwili w zakątku serca zrodziła się obawa, że będzie mu jeszcze gorzej, skoro wyjadą, tak jak przyjechali. Taił tę obawę przed samym sobą, a ona wracała wciąż. Gdyby chciał, gdyby umiał, toby ich poprosił, aby go nie opuszczali. Niechby ktoś z nich pozostał w tym strasznym, pustym domu, w tych mrocznych katakumbach, żeby choć od czasu do czasu mógł posłuchać ludzkiego głosu albo ludzkiego śmiechu. Zgodziłby się nawet na pannę Katarzynę, która wyraźnie nic sobie nie robiła z jego opasłej dostojności. Niechajby chociaż ona, bo chodzi z hałasem, buszuje po tym zakisłym domu i wieje po nim jak wichr. O pozostaniu dobrej i ślicznej pani Zofii nawet marzyć nie można... Mogliby może zostać chłopcy. Przyjemne są to dryblasy, a Amerykanin ma nawet dobrze urządzoną głowę. Nie, nie! Nikt nie zostanie. Po co? Na co? Czym się im odpłaci? Radością za radość? Przecie on się nie umie po ludzku radować. Śmiechem za śmiech? Przecie on już zapomniał śmiechu, a jeśli się kiedy i uśmiechnie, to złośliwie i jadowicie. Opadły go czarne zwątpienia jak rój komarów pijących krew. Znowu zbliża się jesień, przyjdą ulewy i bezgwiezdne, wichrem rozpłakane, długie noce. Będą mijały dni, a jeden tak do drugiego podobny, jak nieszczęście do nieszczęścia i rozpacz do rozpaczy. A na całą pociechę pozostanie mu odmieniony wprawdzie, ale tylko Dziurawiec. Dojrzał go na drodze wiodącej od gospodarskich zabudowań ku domowi, równocześnie zaś posłyszał głosy od strony parku, przymknął więc szybko oczy, udając, że drzemie. Głosy te, a wśród nich zapewne i głos matczyny, najczulszym słuchem usłyszał i Maciuś, bo się poruszył i słychać było kroki jego na żwirze. Dziurawiec był daleko, a głosy też nieblisko. Wtem rozległ się plusk wody i równocześnie cienki, zrozpaczony krzyk dziecka. Pan Mościrzecki otworzył oczy