Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Gada odczepiła lampę od siodła Błyskawicy i podniosła ją wysoko, w stronę szczeliny, zaciekawiona, czy człowiek mógłby przejść tam, gdzie schował się wielki kot. Wspięła się na siodło swojej klaczy. Melissa chwyciła za uprząż Błyskawicy, uspokajając wierzchowca. – Co robisz? Gada oparła się o ścianę jaskini. Wyciągnęła się, żeby oświetlić wnętrze korytarza. – Nie możemy tu zostać – powiedziała. – Umrzemy z pragnienia albo z głodu. Może tu jest przejście do Miasta? – Nie wiedziała, co jest w głębi. Pantera jednak zniknęła. Gada słyszała, jak jej własny głos odbija się echem i wraca, jakby za wąską szczeliną było wiele komór. – Albo może jest to przejście do jakiegoś innego miejsca? – obróciła się i ześliznęła z siodła. – Gada... – cicho powiedziała Melissa. – Tak? – Zobacz. – Melissa wskazała na skałę nad wejściem do jaskini. Gada osłoniła światło lampy. Niewyraźny, świecący obiekt zbliżył się jakby w jej kierunku. Poczuła zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Podniosła lampę i przybliżyła do kształtu na ścianie. – To rysunek – powiedziała. Było to złudzenie. Pajęczasty kształt pełzał po ścianie, ale to była tylko farba, sprytnie wywołana iluzja. – Ciekawe, po co to? – szept Melissy rozpływał się po skałach. – Może, aby odstraszyć ludzi. To oznaczałoby, że tam naprawdę coś jest – Ale co z Błyskawicą i Liskiem? Nie możemy ich tutaj zostawić. – Jeżeli nie znajdziemy dla nich czegoś do jedzenia – powiedziała łagodnie Gada – to i tak padną z głodu. Melissa spojrzała w stronę korytarza, w którym zniknęła pantera; błękitne światło rzucało refleksy na jej pobliźnioną twarz. – Melisso – powiedziała nagle Gada. – Słyszysz coś? – Wiatr ustał! – powiedziała Melissa. Pobiegła do wyjścia. Gada ruszyła za nią, gotowa w każdej chwili osłonić dziecko przed uderzeniem burzy. Ale jej córka miała rację. Nic się nie stało. Na zewnątrz powietrze było absolutnie nieruchome. Niskie chmury pyłu przeleciały przez pustynię i zniknęły, zostawiając na błękitnym niebie poszarpane, sięgające wysoko zawiązki chmur burzowych. I nagle zaczął się deszcz. Gada wbiegła pod krople, wznosząc w ich kierunku ramiona, jak dziecko. Lisek podreptał obok niej i puścił się galopem. Błyskawica popędziła za nim i dwa konie zaczęły brykać i wierzgać niczym źrebaki. Melissa stała nieruchomo, wpatrując się w górę; pozwalała, by krople obmywały jej twarz. W końcu Gada z córką wróciły do schronienia w skałach – przemoczone, zmarznięte i szczęśliwe. Potrójna tęcza rozpięła się na niebie, Gada westchnęła i siadła na piętach, żeby na nią popatrzeć. Tak była pochłonięta podziwianiem kolorów, które zmieniały się bezustannie jak w kalejdoskopie, że nawet nie zauważyła, kiedy Melissa usiadła obok niej. Gada otoczyła ręką ramiona córki. Chmury przepłynęły, tęcza przyblakła, a Lisek przydreptał z powrotem do Gady; był tak mokry, że faktura jego pasków i ich kolor stały się nierozpoznawalne. Gada podrapała go za uchem i pod brodą, a później spojrzała na pustynię. Tam, skąd przyszły chmury, blada delikatna zieleń zdążyła zmiękczyć zarysy niskich, czarnych wzgórz. Rośliny pustynne rosły tak szybko, że wydawało się, iż można zobaczyć, jak fala zieleni niby morski przypływ posuwa się w ślad za deszczem. 10. Gada z niechęcią uświadomiła sobie, że nie może zostać w Centrum. Po prostu było to zbyt niebezpieczne – spędzać czas na przeszukiwaniu górskich jaskiń – choć bardzo ją do tego ciągnęło. Mogło się w końcu okazać, że prowadzą do Miasta, ale równie dobrze mogły być pułapką, w której ona i Melissa utknęłyby, zagubione w plątaninie kamiennych tuneli. Deszcz stwarzał im jedyną okazję wyjazdu: gdyby jej nie wykorzystała, ona i jej córka mogłyby już nie mieć drugiej szansy. Wydawało się to Gadzie niesprawiedliwe, że jej powrót w góry będzie tak łatwy. Po deszczu pustynia przemieniła się w łąkę. Przez cały dzień konie skubały po drodze miękkie listki, a podróżniczki zrywały ogromne bukiety jasnoty i wysysały z białych kwiatów słodki nektar. W powietrzu było aż gęsto od pyłku. Gada i Melissa wędrowały głęboką nocą, w świetle zorzy polarnej. Pustynia była cała roziskrzona i ani one, ani konie nie czuły zmęczenia. Gada i Melissa podjadały od czasu do czasu w trakcie jazdy, przeżuwając suche owoce albo mięso. Przed świtem rzuciły się w miękką, wybujałą trawę, gdzie jeszcze kilka godzin temu był tylko piach. Przespały się nieco i obudziły o brzasku, odświeżone i wypoczęte. Rośliny, na których spały, zdążyły już zakwitnąć. Po południu wydmy pokryły się kwiatami, które wystrzeliły plamami kolorów, jedno wzgórze białe, inne jasnoróżowe, a jeszcze inne w różnobarwne smugi, spływające ze szczytów w doliny. Dzięki kwiatom łagodniał upał i nawet niebo było jaśniejsze. Także zarys wydm został zmieniony przez deszcz: z miękko zaokrąglonych fal w ostrokrawędziste, przeżarte erozją granie. Trzeciego dnia chmury pyłu znowu zaczęły się zbierać. Woda zupełnie wsiąkła w ziemię albo wyparowała. Teraz susza malowała liście na brązowo, rośliny kurczyły się i obumierały. Nasiona dryfowały, unoszone podmuchami wiatru. Rozległy spokój pustyni ukoił nieco żal Gady, ale podnóża wschodnich wzniesień łańcucha centralnego, wznoszące się przed jej oczami, znów przypominały jej o klęsce. Nie miała ochoty wracać do domu. Błyskawica, wyczuwając jakiś nieświadomy ruch Gady, jej niechęć do jazdy w tamtą stronę, zatrzymała się nagle. Dziewczyna nie popędzała jej. Parę kroków dalej Melissa ściągnęła cugle Liska i obejrzała się. – Gada? – Och, Melisso, dokąd ja ciebie prowadzę? – Jedziemy do domu – powiedziała Melissa, próbując ją pocieszyć. – Może ja już nie mam domu. – Nie odeślą cię. Nie mogą. Gada ze złością otarła łzy rękawem