Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
- Zaraz, chwileczkę, jeśli pan pozwoli - uśmiech Matsudy zamigotał teraz jeszcze bardziej drwiąco. Podszedł parę kroków bliżej i już spod samej werandy zadarł głowę ku mnie. - Szczerze mówiąc, tą wystawą nie zawracam sobie głowy. Jest wiele innych, które na to zasługują. Przyszedłem tutaj, bo chciałem pana poznać. - Czyżby? To miło z pana strony. - A jakże. Chciałem panu powiedzieć, że jestem pod dużym wrażeniem pańskich prac. Uważam, że ma pan wielki talent. - Jest pan nader uprzejmy. Niewątpliwie wiele zawdzięczam swemu znakomitemu nauczycielowi, który mnie tak prowadzi. - Niewątpliwie. Ale teraz zapomnijmy o wystawie. Bo musi pan wiedzieć, że ja nie tylko jestem kimś w rodzaju urzędnika firmy Okada-Shingen. Jestem też prawdziwym miłośnikiem sztuki. Mam swoje przekonania i swoje pasje. I kiedy zdarzy mi się trafić na talent, który do głębi mnie porusza, wówczas czuję, że nie mogę tego tak, ot, pozostawić. Bardzo chciałbym podyskutować z panem na temat pewnych pomysłów, panie Ono. Pomy- słów, które może nigdy dotąd nie przyszły panu do głowy, a które moim skromnym zdaniem przyniosą korzyść pańskiemu artystycznemu rozwojowi. Na razie jednak nie będę pana dłużej zatrzymywał. Pozwolę sobie tylko zostawić swój bilet wizytowy. Wyjął z portfela wizytówkę, położył na brzeżku werandy i z szybkim ukłonem się oddalił. Nie uszedł wszakże i pół drogi przez podwórze, gdy odwrócił się i zawołał do mnie: - Proszę dobrze rozważyć moją propozycję. Chcę tylko pomówić z panem o pewnych pomysłach, nic więcej. Było to prawie trzydzieści lat temu, kiedyśmy obaj byli młodzi i ambitni. Wczoraj Matsuda przedstawiał sobą zgoła inny widok: ciało zrujnowane przez choroby, a twarz, niegdyś przystojna, pewna siebie, teraz zniekształcona przez dolną szczękę, która jakby nie mogła już się złączyć w całość z górną. Kobieta, która mi otworzyła drzwi, pomogła mu wejść do pokoju i usiąść. Gdy zostaliśmy sami, Matsuda popatrzył na mnie i powiedział: - Widać, że zachowałeś doskonałe zdrowie. A ja, jak widzisz, jeszcze bardziej podupadłem od czasu, kiedyśmy się ostatni raz widzieli. Wyraziłem mu swoje współczucie, lecz zapewniłem, że wcale tak źle nie wygląda. - Nie próbuj mnie oszukać, Ono - rzekł z uśmiechem. - Wiem dokładnie, jak bardzo słabnę z każdym dniem. Widocznie niewiele można tu poradzić. Pozostaje mi tylko czekać i przekonać się, czy wydobrzeję, czy będzie coraz gorzej. No, ale dość już o tych smutnych sprawach. Co za niespodzianka, że mnie znów odwiedzasz. Zdaje się, że rozstaliśmy się w nie najlepszych stosunkach. - Naprawdę? Nie wiedziałem, żeśmy się pokłócili. - Jasne, że nie. Dlaczego mielibyśmy się pokłócić? Cieszę się, że przyszedłeś. Nie widzieliśmy się już chyba ze trzy lata. - Chyba tak. Nie zamierzałem cię unikać. Myślałem sobie nieraz, żeby cię odwiedzić, ale ciągle coś stawało na przeszkodzie, jak nie to, to tamto... - Naturalnie. Miałeś tyle obowiązków. Wybacz, że nie byłem na pogrzebie Michiko- san. Chciałem napisać, żeby się usprawiedliwić, ale dowiedziałem się o tym wszystkim dopiero parę dni później. No, jeszcze to moje zdrowie... - Oczywiście, oczywiście. Zresztą, jestem pewien, że nie życzyłaby sobie tłumnej, okazałej uroczystości. Tak czy owak, wiedziała, że myślami byłeś przy niej. - Pamiętam, jak was oboje z sobą poznano. - Zaśmiał się, kiwając głową. - Bardzo byłem szczęśliwy z twojego powodu tamtego dnia, Ono. - Właśnie. - Ja też się roześmiałem. - To ty w gruncie rzeczy byłeś naszym swatem. Ten twój wujek nie mógł sprostać swojemu zadaniu. - Jakbyś zgadł - Matsuda uśmiechnął się. - Teraz to wszystko odżywa mi w pamięci. Taki był zakłopotany, że jak przyszło mu coś powiedzieć albo zrobić, czerwieniał jak burak. Pamiętasz to przyjęcie weselne w hotelu Yanagimachi? Roześmieliśmy się obaj. - Tyle dla nas zrobiłeś - powiedziałem. - Wątpię, czy bez ciebie coś by z tego wyszło. Michiko zawsze wspominała cię z wdzięcznością. - Co za okrucieństwo losu - westchnął Matsuda. -1 to tuż przed końcem wojny. Słyszałem, że to był jakiś mały, przypadkowy nalot. - Tak. Prawie bez ofiar. Było to, tak jak mówisz, okrucieństwo losu. - Ale ja przywołuję straszne myśli, przepraszam. - Nic nie szkodzi. To jakaś pociecha wspominać ją razem z tobą. Wspominam ją wtedy taką, jaka była w tamtych dawnych czasach. - To dobrze. Kobieta przyniosła herbatę. Kiedy stawiała tacę, Matsuda powiedział: - Panno Suzuki, to mój stary kolega. Byliśmy kiedyś zażyłymi przyjaciółmi. Odwróciła się do mnie, pochylając się w ukłonie. - Panna Suzuki pełni podwójną rolę: jest moją gospodynią, a zarazem pielęgniarką - wyjaśnił Matsuda. - To jej zawdzięczam, że jeszcze zipię. Panna Suzuki roześmiała się, skłoniła jeszcze raz wyszła. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu, obaj wpatrzeni w przestrzeń między drzwiami, rozsuniętymi przez pannę Suzuki. Z mojego miejsca widać było parę słomianych sandałów pozostawionych na werandzie w słońcu. Samego ogrodu wszakże niewiele dało się zobaczyć, toteż przez moment kusiło mnie, by wstać i wyjrzeć na werandę. Uświadomiłem sobie jednak, że Matsuda chciałby mi towarzyszyć i pewnie miałby z tym kłopot, więc pozostałem na miejscu, zastanawiając się w duchu, czy ogród też pozostał nie zmieniony. Pamiętałem, że choć niewielki, zaplanowany był z dużym smakiem: podłoże z gładkiego mchu, parę małych, kształtnych drzew i głęboka sadzawka. Gdy tak siedziałem z Matsuda, dochodził czasem stamtąd plusk i już miałem go zapytać, czy nadal hoduje karpie, gdy przemówił: - Nie przesadziłem mówiąc, że pannie Suzuki zawdzięczam życie. Była moim ratunkiem, i to niejeden raz