Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Tylko strzeż się, strzeż się! A nie wiedząc, czego właściwie syn winien się strzec, dodała ze smutkiem: - Stale chudniesz... I, ogarnąwszy jego silną, zgrabną postać pełnym pieszczoty spojrzeniem, rzekła prędko i cicho: - Bóg z tobą. Żyj, jak chcesz, nie będę ci przeszkadzać. Proszę cię tylko o jedno, nie ufaj ludziom! Ludzi trzeba się bać, nienawidzą się oni wzajemnie. Żyją chciwością, żyją zawiścią. Są zadowoleni, jeżeli mogą wyrządzać zło. Jeśli zaczniesz ich oskarżać i sądzić, znienawidzą cię, zgubią! Syn stał w drzwiach słuchając smutnych słów, a kiedy matka skończyła, uśmiechnął się i powiedział: - Tak. ludzie są źli. Ale kiedy dowiedziałem się, że na świecie istnieje prawda, ludzie stali się lepsi. Uśmiechnął się znowu i ciągnął dalej: - Sam nie wiem, jak to się stało. W dzieciństwie bałem się wszystkich, kiedy podrosłem - zacząłem nienawidzić, jednych za podłość, innych sam nie wiem za co - po prostu tak! A teraz patrzę na ludzi jakoś inaczej, wszystkich mi żal, czy co? Nie rozumiem tego, ale serce mi jakoś zmiękło, kiedy dowiedziałem się, że nie wszystkich winić można za brud, w którym żyją. Zamyślił się, jakby przysłuchując się czemuś w sobie samym, a potem w zadumie dodał półgłosem: - Oto prawda. Matka spojrzała na niego i powiedziała cicho: - Niebezpieczna zaszła w tobie zmiana. O Boże! Kiedy położył się i usnął, matka ostrożnie podniosła się ze swego posłania i cicho podeszła do niego. Paweł leżał na wznak; na białej poduszce wyraźnie rysowała się jego smagła, stanowcza, surowa twarz. Przycisnąwszy ręce do piersi, boso, w koszuli, stała obok jego łóżka; wargi jej poruszały się bezdźwięcznie, a z oczu jedna za drugą płynęły wielkie, mętne łzy. I znowu żyli w milczeniu, dalecy sobie - i bliscy. V Pewnego razu w środku tygodnia, w święto, Paweł wychodząc z domu powiedział do matki: - W sobotę będą u mnie goście z miasta. - Z miasta? - powtórzyła matka i nagle załkała. - No, czegóż ty płaczesz, mamo? - z niezadowoleniem wykrzyknął Paweł. Otarła twarz fartuchem i odpowiedziała wzdychając: - Nie wiem, tak jakoś... - Boisz się? - Boję się - wyznała. Pochylił się nad nią i, zajrzawszy jej w twarz, ze złością - zupełnie jak ojciec - powiedział: - Ze strachu właśnie wszyscy giniemy. A ci, którzy nami rządzą, korzystają z tego, by zastraszać nas jeszcze bardziej. Matka zaszlochała żałośnie: - Nie gniewaj się. Jakże się mam nie bać? Całe życie w strachu przeżyłam, cała dusza strachem mi obrosła. - Wybacz, inaczej nie można - powiedział ciszej i łagodniej. I wyszedł. Przez trzy dni w matce drżało i zamierało serce, ilekroć przypomniała sobie, że do jej domu przyjdą obcy, straszni ludzie. To oni wskazali jej synowi drogę, po której kroczy. W sobotę wieczorem Paweł wrócił z fabryki, umył się, przebrał i dokądś znowu wychodząc powiedział nie patrząc na matkę: - Jeżeli przyjdą, powiedz, że zaraz wrócę. I proszę cię, nie obawiaj się. Matka bezsilnie opadła na ławkę. Syn spojrzał na nią posępnie i zaproponował: - Może byś... dokądś poszła? Uraziło ją to. Przecząco potrząsnęła głową i powiedziała: - Nie. Po co? Był koniec listopada. Suchy, drobny śnieg spadł za dnia na zamarzła ziemię i teraz słychać było, jak skrzypi pod nogami odchodzącego syna. Gęsty zmierzch przytulił się nieruchomo do okien, wrogo na coś czatując. Matka siedziała oparłszy się rękami o ławkę i, wpatrzona w drzwi, czekała. Wydało się jej, że w mroku ostrożnie skradają się ku jej domowi skuleni, rozglądający się na wszystkie strony ludzie, dziwnie odziani i źli. Ktoś chodzi już naokoło domu obmacując rękami ściany. Rozległ się gwizd. Wąziutką, smutną, melodyjną strugą wił się w ciszy, błądził, zadumany, w pustce mroku, szukał czegoś, zbliżał się. I nagle urwał się pod oknem, jak gdyby przeniknął w belki ściany. W sieni zaszurały czyjeś kroki, matka drgnęła, w napięciu uniosła brwi i wstała. Drzwi otworzyły się. Do pokoju wsunęła się naprzód głowa w dużej, kudłatej czapie, potem, zgiąwszy się, powoli przedostała się długa postać; prostując się, stopniowo uniosła prawą rękę i z głośnym westchnieniem powiedziała niskim, piersiowym głosem: - Dobry wieczór! Matka w milczeniu ukłoniła się. - Pawła nie ma w domu? Przybyły bez pośpiechu zdjął futrzaną kurtkę, strzepnął czapką śnieg z butów, rzucił ją w kąt i, kołysząc się na długich nogach, wszedł do pokoju. Zbliżył się do krzesła, obejrzał je, jakby chciał się upewnić, czy go utrzyma, usiadł i zakrywszy dłonią usta ziewnął. Głowę miał okrągłą, gładko ostrzyżoną, wygolone policzki i długie, zwisające wąsy. Uważnym spojrzeniem dużych, wypukłych oczu, szarego koloru, objął izbę, założył nogę na nogę i huśtając się na krześle zapytał: - Wasza chata czy wynajmujecie? Siadłszy naprzeciw niego matka odpowiedziała: - Wynajmujemy. - Marna chata - zauważył. - Pasza wkrótce przyjdzie, poczekajcie! - cicho poprosiła matka. - Ja przecież już czekam - odpowiedział spokojnie mężczyzna