Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

U towarzyszów tym sobie zjednał jeśli nie przyjaźń, to życzliwość, że im nigdy niczego sprzed nosa nie chwycił, owszem, najchętniej ustępował z drogi i tak szedł cichuteńko dalej a dalej. Były to czasy, w których palestra4 grała u nas niemal rolę, jaką dziś grają artyści. Wielcy panowie nawet ubiegali się o przyjaźń mecenasów, przyjmowali ich, poili, karmili, pochlebiali, a że to był chleb z głowy czerpany, kto należał do palestry, liczył się za literata, za uczonego, za człeka pióra i konceptu. Z tych powodów był szacunek, były oklaski i honory, a że u nas to troje objawiało się najczęściej ucztowaniem i pucharami, pojono palestrę, aż ją rozpojono do ostatniego. Przy każdym trybunale musiały być piwnice, sprowadzano na kadencje5 węgrzyna, a Żydzi ipsymowali6 kwaskowate cienkusze, rachując na spalone podniebienie tych, co je spijać mieli. Tak samo było i w naszym miasteczku, gdzie żadna ważniejsza sprawa nie obeszła się bez narady przy kielichach, gdzie kielichy poprzedzały sesje i zakańczały je, gdzie dekreta całymi oblewano beczkami. Pan Paliszewski, zaproszony, wciągnięty, dawał się poić, ale pił jak piasek, nie dając poznać po sobie, żeby to bynajmniej go ożywiało, upajało i na humor jego wpływało. Nie rozgadał się po biesiadzie więcej, nie zarumienił, nie pożartował, i jakim przyszedł, takim odchodził. Dziwili się temu wszyscy, wyśmiewali się niektórzy, ale w końcu już to nie zwracało nawet uwagi. Położenie jednak Paliszewskiego nieznacznie zmianie uległo. Zwróciła uwagę jego niesłychana pracowitość, wytrwałość i łatwość pracy, niechybne zwycięstwa, zręczne przedstawienie sprawy i argumentowanie, którym umiał związać sędziów, że mu się ani próbowali sprzeciwiać. Poczęto go naprzód wzywać na konferencje, na których choć się mało udzielał, często tak widoczną miał wyższość zdania, że mu najsławniejsi prawnicy ustępować musieli. Nikt też nie zrównał mu w pamięci faktów, dat i najdrobniejszych szczegółów spraw nie tylko pod okiem jego rozwiązanych, ale o jakich tylko kiedy w życiu zasłyszał. Cytował w dziesięć lat dokumenta każdego procesu, oblaty7 ich, wyrażenia nawet dosłownie, a prawo i praejudicata8 umiał na palcach, tak że czy do konstytucji, czy do statutu, czy do korektury pruskiej9 udać się przyszło, do niego jak w dym; zaraz paragraf cytował. Nic nie hardziejąc i nie podnosząc głowy, trzymając się swej ciupki na przedmieściu, chodząc w makowej kapocie i pasie lada jakim, którego strzępki starannie zawijał, Paliszewski doszedł do tego, że się żadna już sprawa bez niego nie obeszła i co najważniejsze, najzawikłańsze jemu były powierzane. Milczkiem się gotował, z klientem nie mówił wiele, przed przywoływaniem sprawy nikt o niej słowa od niego nie posłyszał, ale gdy się odezwał, było czego posłuchać. Bo czy z papieru mówił, czy z pamięci, tak ułożył, co tylko było na poparcie swego, tak wyłuszczył się jasno, tak przycisnął swą logiką sędziów, że dekret opisać musieli, prawie jak im podyktował. A gdy mu winszowano potem, odpowiadał kłaniając się nisko: — To nie ja, mości dobrodzieju, to sprawa wygrała! Szalonym, co się do niego czepiali, że przeciw nim stając, wygrał, odpowiadał po cichutku, bez wzruszenia, zawsze jednym przysłowiem: — Si te judex bene judicabit, cede justitiae; si male, cede fortunae10. W domowym życiu nie było człowieka, co by mniej potrzebował; mieszkał zawsze w izdebce niezmiernie oddalonego dworku na drugim końcu miasta, chodził pieszo, ubierał się ubogo, a grosza tak pilnował, że się nikt pochlubić nie mógł, by mu go kiedykolwiek wyciągnął. Człowiek to był bez namiętności, młodość przeżył nie spojrzawszy na kobietę, nie rozumiejąc co to sobie w czymkolwiek dogodzić, skąpił tylko nadzwyczajnie, i jak mówiono, taką miał żyłkę do prawa i ochotę do procesów, że gdyby mu sprawy zabrakło, gotów by sam siebie pozwać, byle mieć co robić. Ale spraw w owe czasy dla palestry szczęśliwie nie brakowało nigdy, a były niektóre tak pomyślne, że się po lat dwadzieścia ciągnęły. Z powodu skąpstwa, miano Paliszewskiego za bogacza, bo wiedział niejeden, co gdzie wziął od kogo, a grosz raz u niego w worku, już więcej świata nie ujrzał. Zbierał tak, zbierał, a fama rosła, że dwa razy złodzieje nią zwabieni napadli na dom szukając tych skarbów, ale się oszukali, bo grosza nie znaleźli. Co miał, wszystko składał w niewiadomym jakimś, dobrze obranym schronieniu. Trwało to życie bez najmniejszej zmiany lat przeszło dwadzieścia, a że starsi mecenasi pomarli, drudzy się wzbogaciwszy na wieś powynosili, skończyło się na tym, że Paliszewski stanął na czele palestry w chwili, gdy jej ostatnia wybiła godzina. Zaprowadzone zmiany, którym do końca wiary nie dawał, uderzyły go jak piorunem — zbyt stary, by się mógł uczyć, zbyt nałogowy, by inny tryb życia obrał, poszedł ostatniego dnia do sądów, posiedział milczący i choć rażony w serce, nie dawszy tego poznać po sobie, ale chwiejąc się na nogach, do domu powrócił. Stara gospodyni jego dworku powiadała, że przez parę tygodni po całych dniach słyszała go chodzącego szybko w izdebce ciasnej i niezrozumiałymi wykrzyknikami mówiącego do siebie. Jak drzewo wzruszone burzą, chwiał się czas jakiś niepewien, co pocznie, potem powoli nowy tryb życia sobie wyrobił. Z rana o godzinie ósmej latem i zimą, słotą czy pogodą, wychodził regularnie na mszę, po której albo do jakiego księdza na chwilę wstąpił posiedzieć, lub ku dawnym sądem poszedł, pochodził w dziedzińcu i z wolna kierował się do domu. Tu brał się do pracy, jak gdyby najpilniejsza do niej wołała go potrzeba, układał w fascykuły11 i spisywał papiery, które mu z dawnych lat pozostały, robił sumariusze12, niekiedy biegł aż do starych akt dla zweryfikowania czego, rozpoczynał kwerendy13, drabował* akta, a to w rzeczach, które nikogo nie obchodziły prócz niego. Śmiano się z niego jak z wariata, on się z szydzących nawzajem uśmiechał. Ale tą pracą do tego doszedł, że się stał żywym regiestrem wszystkich ksiąg aktowych i żadna kwestia obejść się bez niego nie mogła