Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Niczym ogromna fala raz jeszcze załamało mi się nad głową, zmywając wszystkie żądania Marka Torre i Lizy, które w owej chwili przylgnęły do mnie, grożąc przykuciem do tego miejsca na stałe. — Żadnych transportów więcej? — spytałem ostro. — Tak brzmi ten rozkaz? Więcej żadnych przylotów? Skinął głową. — Wydaje mi się, że powinieneś wyruszyć zaraz, ponieważ prognoza zapowiada tam zmianę pogody w ciągu tygodnia — powiedział. — Tam, czy nie uważasz. .. 145 — Ruszam w drogę — wpadłem mu w słowo. — Sprzęt i dokumenty czekają na mnie w porcie kosmicznym. Trzasnąłem słuchawką i znów odwróciłem się twarzą do Lizy. Wpatrywała się we mnie oczyma, których widok uderzył mnie niczym obuchem, lecz byłem teraz za silny, by mogła dać mi radę, i udało mi się przed nią obronić. — Jak mam się stąd wydostać? — zapytałem kategorycznie. — Muszę stąd iść w tej chwili! — Tam! — krzyknęła. — Powtarzam ci, że muszę już iść! — Odepchnąłem ją na bok. — Gdzie jest wyjście? Gdzie... Gdy macałem po ścianach, prześlizgnęła się obok mnie i coś nacisnęła. Drzwi otwarły się po mej prawej stronie i szybko skierowałem się w ich kierunku. — Tam! Jej głos zatrzymał mnie po raz ostatni. — Wrócisz tu jeszcze — rzekła. Nie było to pytanie. Powiedziała to w taki sam sposób, jak wcześniej Mark Torre. Nie prosiła mnie, tylko rozkazywała, i to wstrząsnęło mną raz jeszcze aż do najgłębszej głębi. Ale wówczas ta ciemna i wzmagająca się siła, fala, którą stanowiła moja tęsknota za zemstą, znów mnie zerwała z kotwicy i pędem pognała dalej przez wyjście do sąsiedniego pokoju. — Wrócę — zapewniłem ją. Było to łatwe i prościutkie kłamstwo. Potem drzwi, które minąłem, zamknęły się za mną i cały pokój ruszył, zabierając mnie ze sobą. Rozdział 22 Gdy wysiadałem na St. Marie z kosmicznego liniowca, poczułem na plecach lekki podmuch spowodowany wyższym od atmosferycznego ciśnieniem na statku. Podmuch ten był niczym dłoń, która wychynęła z panujących za moimi plecami ciemności i wypychała mnie na pochmurny, deszczowy dzień. Ochroniła mnie moja reporterska peleryna. Wilgotny chłód tego dnia owinął się wokół mnie, ale nie dotarł do wnętrza. Byłem niczym obnażony claymore z mego snu, naostrzony na kamieniu, zapakowany, ukryty pod pledem i niesiony wreszcie na spotkanie, które było powodem, że strzeżono go przez trzy lata. Spotkanie na chłodnym, wiosennym deszczu. Czułem, że jest tak chłodny, jak zakrzepła krew na mych dłoniach, i zupełnie bez smaku na wargach. Niebo wisiało nisko nad moją głową, a chmury żeglowały na wschód. Deszcz ciągle padał. Jego stukot brzmiał niczym przetaczanie beczek, gdy schodziłem zewnętrznymi schodkami dla pasażerów, a obfitość kropli oznajmiała swój własny kres w spotkaniu z nieustępliwym betonem rozlegającym się wokół dudnieniem. Beton przykrywający ziemię rozciągał się dookoła statku daleko we wszystkie strony, nagi i czysty niczym ostatnia strona księgi rachunkowej przed wpisaniem ostatecznej sumy. Na jego dalekim krańcu jak pojedynczy nagrobek stał terminal portu kosmicznego. Potoki spadającej na ziemię wody to gęstniały, to rzedły jak dymy bitewne, lecz nie mogły całkowicie przesłonić budynków przed moim wzrokiem. Był to taki sam deszcz, jaki pada we wszystkich miejscach na każdym ze światów. Tak samo padał w Atenach na mroczny i nieszczęśliwy dom Mathiasa oraz na ruiny Partenonu, gdy wpatrywałem się w nie na ekranie wizyjnym w mojej sypialni. Zstępując teraz po schodkach dla pasażerów, słyszałem, jak bębni o kadłub wielkiego statku, który przewiózł mnie pomiędzy gwiazdami — ze Starej Ziemi na ten przedostatni co do wielkości świat, tę małą ziemiokształtną planetkę pod słońcami Procjona —jak bębni głucho o przesuwającą się obok mnie na taśmie przenośnika walizeczkę z listami uwierzytelniającymi. Walizeczka nic dla mnie dziś nie znaczyła — ani moje papiery, ani Listy Uwierzytelniające Bezstronności, które nosiłem ze sobą już cztery lata i których zdobycie kosztowało mnie tyle pracy. Teraz dbałem o nie mniej niż o nazwisko człowieka, który ma być dyspozy- 147 torem pojazdów naziemnych na skraju lądowiska. To znaczy, jeżeli rzeczywiście jest on tą osobą, której nazwisko podali mi moi ziemscy informatorzy. I jeśli mnie nie okłamali. — Pański bagaż, proszę pana? Oderwałem się od deszczu i moich rozmyślań. Uśmiechał się do mnie oficer wyładunkowy. Był starszy ode mnie, chociaż wyglądał młodziej. Gdy tak się do mnie uśmiechał, kilka paciorków wilgoci oderwało się od brązowej krawędzi daszka jego czapki i rozsypało jak łzy na płachcie arkusza wyładunkowego, który trzymał w ręku. — Proszę go wysłać do obozowiska Zaprzyjaźnionych — odparłem. — Wezmę ze sobą tylko walizeczkę z listami uwierzytelniającymi. Zdjąłem ją z taśmy przenośnika i odwróciłem się, by odejść. Mężczyzna w uniformie dyspozytora, stojący przy pierwszym z pojazdów naziemnych, odpowiadał opisowi, który dostałem. — Pańskie nazwisko? — zapytał. — Cel przybycia na St. Marie? Na pewno otrzymał równie dokładny opis mojej osoby, jak ja jego. Lecz byłem gotowy dostroić się do jego tonu. — Redaktor Tam Olyn — odrzekłem. — Mieszkaniec Starej Ziemi i Przedstawiciel Gildii Międzygwiezdnej Służby Prasowej. Przybywam w celu obsługi konfliktu między Zaprzyjaźnionymi a Exotikami. — Otworzyłem walizeczkę i podałem mu papiery. — Świetnie, panie Olyn. — Wręczył mi je z powrotem mokre od deszczu. Odwrócił się, by otworzyć drzwi najbliższego samochodu i nastawić automatycznego pilota. — Proszę trzymać się szosy aż do samego Josephstown. W granicach miasta proszę przestawić go na automatyczne sterowanie i samochód zawiezie pana prosto do obozowiska Zaprzyjaźnionych. — W porządku. Jeszcze chwileczkę. Odwrócił się do mnie z powrotem. Miał młodą przystojną twarz z wąsikiem i spoglądał na mnie z żywym zakłopotaniem