Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

I prawda, jak jeden płomień drugi nadgryzać za 128 .kotłowało sia w samym środku pola. Znowuż ogień, wir, nr! Słup czarnego dymu buchnął prosto w niebo. Ale to już ¦({o śmierć, zakołysał sia, rozżarzył i poty jaśniał, jaśniał, sczezł. Tylko nisko, nad samą ziemią, dopalają sia chwa-lly czy kłosy, widać dygotanie popiołu i słychać, jak trzaskają idie ziarna, nadpalone kości. Aż tu nad zagajem światło, ask. Przestraszył sia ja, nie dopilnowali chłopcy, ogień po-,-dl na wierchuszki drzew. Ale nie, to księżyc z lasu wyłaził, icipik jasny taki, na szczęście. 1 dobrze. Najlepiej przy mło-m księżycu pał puszczać. W tu poru skończyło sia wszystko: mój pierwszy pożar iozminowywanie tutejszej ziemi. Ale spać my nie poszli, j owali aż do świtu nad kanałem, bo gorący kożuch na ,tlu jeszcze marszczył sia, iskierkami strzelał w górę, to bladł, znowu od żaru czerwieniał. Nas suszyło okrutnie, nu, U wleżlim do wody, a ona nad podziw ciepła, jakby podgrza-Ivażdy prychał, zmywał* smród, sadze, wypłukiwał dym \i by, z nosa, z piekących oczu. Potem Lep skoczył do domu ;irnek supu. Żaru było wszędzie dosyć, podgrzali my sup Męczonymi śliwkami pojadali wolniutko, a od księżyco-':% poświaty i od pogorzeli jasno było, wesoło. czął Deczko. Że jak raz wczoraj śnił sia jemu kawałek i .ii najbliżej kanału leżący. Dalej mruknął Lep, że póki pomierzą, nie przydzielą, całe to ogromniaste pole — .. To wziąłby on kawałek pobok Deczki. Kaziuk długo i żuł, marudził, w końcu wydukał, że upatrzył sobie / brzegu, gdzie podpalał z Drozdem. I że chciałby w opie-iicć drzewa owocowe przy drogach. Nu, może być. Po-• oś tam wykwakal Żmudny, aż w końcu Deczko na mnie v. A ja nic. To on mówi: Znaczy tak. Tobie pierwszemu trzeba było brać wy-i'\ Twój pomyślunek, twój pał. Ale pole wielgachne, v dla nas i dla inszych, co przyjdą. Ty co upatrzył, I? pytał on tak tylko, bo dobrze wiedział, że moje bę-nile nad stawem. Najdalej ono, ale przy wodzie, znaczy unie w sam raz. A że Kaziuk wziął drzewa przydroż-i dokładkę, ja też coś jeszcze chcę. Co? Wiadomo, Pilnować jego stanę jak oka w głowie, ryby tam u mnie 129 zaprowadzą sia, a na wiosnę może i dzikie kaczki przyr nię? Siorbali oni sup, żuli, myśleli, ale nikt nie mruknął „nii| tylko Lep powiedział, że kana} dla niego za płytki, on kąp sia w stawie zamyśla. Nu, niech jemu będzie. Na dziś dobi był kanał, ale od jutra... I to jutro jakoś pierwszy raz wydal! sia nam swojskie. Takie, na jakie czekać przez cała noc-warto. Choć ciepło było, syto j crlciało sia spać, nie zasnął nikli gadali my, radzili, jak tu orac i czym? Ogień za nas nie zaoi/J nie zasieje. Zrobił on swoje ; oo dalej ? Ano, zobaczy sia. Ledwie pojaśniało, wyszli my na pole. Ostrożnie chodzili po jeszcze gorącym, ale już czerniało ono pod nogami, czyj ściutkie, popiołem przysypane, wolne od min i krowieg ścierwa. Bieleli kości, ale nad nimi ani jednej rybitwy, muc żadnych. Nu, schylił sia ją w tu poru, nabrał tej ciepłej zien w obie garście i podsunął tamtym- A oni brali w palce ostrożJ nie, obyczajnie, po trochu, rozcierali, wąchali, próbowalij czy nie kwaśna, spluwali, dziwili sia, kiwali głowami: — Dobra. Uch, jaka dobra. Nu i prawda. Dobra by}a ra oczyszczona przez nas ziemi; Daj pan zakurzyć. Bożeż ty mój, jakby ja poczuł tamte dym! Jakby człowiekowi dwadzieścia z hakiem lat ubyło..] Co było potem? Nad ranem zeszła sia na to pole cała wieśj Że mało nas było? Ale •/.edł nikt, takoż żadna niemiecka baba. Stali tylko i pa-¦i/yli. Czemu tak? A bo ja wiem? Może nie poszli dlatego, '<¦ była to pierwsza droga przez ichnie pola? Dziur i lejów ivlna, ale już bezpieczna? Nasza droga? Nu i dobra. Byli my na tej drodze same i szli, szli, aż doli do stawu. Woda w nim czysta, jasna, tylko obłoki po niej li\4, te samiutkie, co po niebie. Postali my, pogapili sia. Wdy-t hali powietrze, prawda, że kapkę przydymione, ale ścierwem już nie cuchnące. I wrócili tą samą drogą. Naszą. Ja znowu pierwszy szedł, ale przy mnie już nie ona, tylko Żmudny, bo jak nad stawem zaczął kwakać, tak nie mógł skończyć, (.'/ego chciał? Ano, mówił, że zawsze już powinno być tak, lak na tej drodze. Znaczy — my sami. My — na swoim. Ho jakież życie bok w bok z tamtymi? Nu, jakie? Znaczy tak. Później próbowali my robić podorywki, znaleźli jakieś stare pługi, jeden chłop za konia był, drugi za ora-, /a, ale choć szmat pola zaoralim, zabawa to była jak tych dzie-i laków, co ja ich rozpędził, nakrywszy. A choć zabawa, za ciężka na głodne brzuchy. Mówisz pan — toż mieli my śliwy, mieli wczesne jabłka? Jakby pan przez tyle dni tylko lo do woli żarł, a mąkę i kaszę na okrasę, na dokładkę, nie mu-Malby ja najprostszych rzeczy tłumaczyć. Człowiek nie krowa, żeby zielskiem żył i cały boży dzień śliwki przeżuwał. Prawda, krowy. Przyleciał kiedyś Lep, że w kościelnej wsi ludzie mają dostać krowy i konie. Mówili, że jak transport przyjdzie, trzeba na stacji być, a kto pomoże pognać skaci-nę nad Odrę, ten jedną sztukę ze stada dostanie. Może prawda, może nie, ale jak stamtąd ludzie idą, nam takoż mus iść. Po-tem inaczej gadali, prostowali, że na każde pięć numerów |hi jednej sztuce dadzą, w końcu nikt już nic nie wiedział. Ale uradzili my we trzech iść, znaczy Lep, bo do jego rąk wszystko przylepi sia, Kaziuk i ja. Żmudny nadto kwacze, może interes popsuć, a Deczki obowiązek — dobytku pilnować