Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
W walecznej Armii Dońskiej zbyt dużo namnożyło się dezerterów, by można ich było ćwiczyć jawnie i publicznie, jak w roku 1918... Pantelej Prokofijewicz był wezwany jako szósty z kolei. Stał przed stołem sędziowskim wzruszony i blady, w postawie na baczność. - Nazwisko? - spytał esauł nie patrząc na badanego. - Melechow; wasza wielmożność. - Imię, imię ojca? - Pantelej Prokofijewicz, wasza wielmożność. Esauł podniósł oczy znad papierów, popatrzył na starego badawczo. - Skąd jesteście rodem? - Z chutoru Tatarskiego, stanicy Wieszeńskiej, wasza wielmożność. - Czy to wy jesteście ojcem Grigorija Melechowa, sotnika? - Tak jest, ojciec, wasza wielmożność! - Pantelej Prokofijewicz od razu nabrał otuchy, poczuwszy, że rózgi jakby oddalają się od jego starego ciała... - Słuchajcie, jakże wam nie wstyd? - spytał esauł nie spuszczając kłujących oczu z wymizerowanej twarzy Panteleja Prokofijewicza. Wówczas Pantelej Prokofijewicz, łamiąc regulamin, przyłożył lewą rękę do piersi i odezwał się płaczliwym głosem: - Wasza wielmożność, panie esaule! Niech mi pan uczyni tę łaskę, do śmierci się będę modlił za pana - nie każ mnie siec! Mam dwóch synów żonatych... Starszego zabili czerwoni... Wnuki mam i czy mnie, takiego zgrzybiałego starca, trzeba ćwiczyć rózgami? - My i starych uczymy, jak trzeba służyć. A ty myślałeś, że za ucieczkę z oddziału dadzą ci medal? - przerwał mu bezręki chorąży. Kąty warg, drgały mu nerwowo. - Na co mi medal... Odeślijcie mnie do oddziału, będę służył wiernie i ze szczerego serca... Sam nie wiem, jak uciekłem: zły duch widać podkusił... Pantelej Prokofijewicz mówił coś bezładnie o nie dokończonej młocce, o swym kalectwie, o porzuconym gospodarstwie, ale esauł ruchem ręki nakazał milczenie, pochylił się do chorążego i długo szeptał mu coś do ucha. Chorąży kiwał potakująco głową, a esauł zwrócił się do Panteleja Prokofijewicza: - Dobrze. Wszystkoście powiedzieli? Znam waszego syna i dziwię się, że ma takiego ojca. Kiedyście uciekli z oddziału? Przed tygodniem? Cóż to, czy chcecie, żeby czerwoni zajęli wasz chutor i skórę z was złupili? Jakiż to przykład dajecie młodym Kozakom? Wedle prawa powinniśmy was zasądzić i poddać karze cielesnej, lecz przez szacunek dla stopnia oficerskiego waszego syna zwalniam was od tej hańby. Byliście szeregowym? - Tak jest, wasza wielmożność. - W stopniu? - Młodszym uriadnikiem byłem, wasza wielmożność. - Zdjąć naszywki! - przeszedłszy na "ty" esauł podniósł głos i rozkazał grubiańsko: - Natychmiast udaj się do oddziału! Zamelduj dowódcy sotni, że postanowieniem wojennego sądu polowego jesteś pozbawiony stopnia uriadnika. Miałeś jakie odznaczenie z tej wojny albo poprzedniej?... Marsz! Pantelej Prokofijewicz, nie posiadając się z radości, wyszedł, a obróciwszy oczy na kopułę cerkwi, przeżegnał się i... przez pagórek, na przełaj skierował się ku domowi. "Teraz już nie tak się schowam! Diabła znajdą, niechby nawet trzy sotnie Kałmuków przysłali!" - myślał kusztykając po ściernisku. Na stepie postanowił, że lepiej iść drogą, żeby nie zwracać uwagi przejeżdżających. "Bo jeszcze pomyślą, żem dezerter. Wpadnę na jakich służbistów - bez sądu przywalą batami" - rozmyślał głośno, skręcając z roli na polną drogę, zarośniętą babką, zaniedbaną - i już nie wiadomo dlaczego przestał uważać się za dezertera. Im bardziej zbliżał się do Donu, tym częściej spotykał podwody uciekinierów. Powtarzało się to samo, co na wiosnę w czasie odwrotu powstańców na lewy brzeg Donu: stepem ciągnęły w różnych kierunkach arby i bryczki naładowane sprzętami domowymi, szły z rykiem tabuny bydła, stada owiec podnosiły kurz - niby kawaleria w marszu... Skrzypienie kół, rżenie koni, okrzyki ludzi, tupotanie mnóstwa kopyt, bek owiec, płacz dzieci - wszystko to napełniało spokojne obszary stepowe nie milknącą i trwożną wrzawą. - Gdzie to, dziadku, zdążasz? Wracaj, za nami czerwoni! - krzyknął z przejeżdżającego wozu nieznajomy Kozak z obandażowaną głową. - Co będziesz głupstwa gadał! Gdzie ci znów czerwoni? - Pantelej Prokofijewicz zatrzymał się zafrasowany. - Za Donem. Zbliżają się do Wieszek. Do nich chcesz iść? Pantelej Prokofijewicz, uspokojony, ruszył znowu w drogę i po południu doszedł do Tatarskiego. Schodząc z góry, rozglądał się uważnie. Zaskoczyła go pustka w chutorze. Na ulicach nie było żywej duszy. Opuszczone kurenie z zamkniętymi okiennicami stały nieme. Nie słychać było ani głosu ludzkiego, ani ryku bydlęcia; jedynie nad samym Donem ludzie snuli się żwawo. Pantelej Prokofijewicz zbliżywszy się poznał bez trudu uzbrojonych Kozaków, wyciągających łodzie i przenoszących je do chutoru. Dla Panteleja Prokofijewicza stało się jasne, że mieszkańcy opuścili Chutor. Wszedłszy ostrożnie w swój zaułek, skierował się do domu, Iljiniczna z dziećmi siedziała w kuchni. - Jest dziadunio! - krzyknął Miszatka uradowany i rzucił się dziadkowi na szyję. Iljiniczna rozpłakała się z radości, mówiąc przez łzy: - Nie spodziewałam się, że ciebie zobaczę! Jak chcesz; Prokoficzu, ale ja nie zgadzam się zostać! Niech to jasny ogień spali, ale ja już nie chcę pilnować pustego kurenia. Prawie wszyscy wyjechali z chutoru, jeno ja siedzę z dziećmi jak głupia! Zaprzęgaj zaraz klacz i pojedziemy, gdzie oczy poniosą! Zwolnili cię? - Zwolnili. - Ze wszystkim? - Ze wszystkim, póki nie złapią... - Tu się nie ukryjesz. Dziś rano czerwoni zaczęli strzelać z tej strony - aż strach! Ja już z dziećmi w piwnicy siedziałam, aż przestali strzelać: Ale zaraz odpędzili ich. Przychodzili Kozacy; prosili o mleko i radzili wyjechać stąd. - Nasi Kozacy z chutoru? - informował się Pantelej Prokofijewicz przyglądając się uważnie świeżemu śladowi kuli w ramie okna. - Nie, obcy, ponoć znad Chopru. - Ano, trza wyjeżdżać - rzekł Pantelej Prokofijewicz z westchnieniem. Nad wieczorem wykopał w kiziaczniku dół, zepchnął tam siedem worów pszenicy, zagrzebał starannie, przywalił kiziakiem, a gdy zmierzchło - zaprzągł do arby spętaną kobyłę, położył dwa kożuchy, worek mąki, związaną owcę, przywiązał z tyłu dwie krowy i usadowiwszy Iljiniczną i dzieci rzekł: - A teraz z Bogiem! Wyjechał z podwórza, oddał lejce starej, zamknął wrota i krocząc obok wozu, aż do samego pagórka wycierał nos i osuszał łzy rękawem czekmena. XXIII 17 września oddziały grupy szturmowej Szorina po trzydziestowiorstowym przemarszu podeszły blisko do Donu