Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Usiadła sztywno, krzywiąc się z bólu. - Ojej! - wykrzyknęła. Na myśl o tym, co przecierpiała, zdumiewał się, że taki kawał zdołała przejść. - Nie powinni byli cię wypuścić tak wcześnie - powiedział z wyrzutem, ale tylko parsknęła śmiechem, i znowu przyszło mu do głowy, jaka z niej twarda sztuka. Samochody miały już zapalone światła. Ilekroć któryś jechał na południe, Pascoe stawał z boku drogi i ufnie wyciągał kciuk aż do chwili, gdy musiał się cofnąć, bo auto przejechało już, pozostawiając tylko chmurę kurzu. Czasem zabrzmiał klakson, jakby przepraszająco, ale nikt się nie zatrzymał. - Jak się nazywasz? - Shepherd, Tony Shepherd. - Chcesz papierosa? - Dziękuję. - Dostałam od jednej pielęgniarki. I zapałki. I pożyczyłam od niej pięćset peset. - Brawo! Kiedy przy blasku zapałki pochylił się ku niej, przypominało to tamte chwile - tylko zarys twarzy w cieniu. Dziwnie było zdawać sobie sprawę, jak bardzo blisko przedtem byli, biernie wprawdzie, ale rozpaczliwie blisko, choć teraz mówią z sobą, jakby się prawie nie znali. - A co z tobą? Masz jakieś pieniądze? - Mój konsul udzielił mi pomocy. - POtrafisz więc przeżyć? - Jako tako. W miarę jak ściemniało się coraz bardziej, ubywało ludzi na drodze. Pascoe stał to na jednej nodze, to znów na drugiej, przez cały czas odruchowo podnosząc rękę na widok każdej zbliżającej się pary reflektorów. Były teraz zresztą o wiele rzadsze. RAz wydawało mu się, że jakiś samochód zwalnia koło nich, ale przejechał tak samo jak inne. Zaklął cicho, widząc, że odjeżdża, bo osłabienie i głód coraz bardziej dawały mu się we znaki. PO chwili dziewczyna przyłączyła się do niego i stali tak razem, całkiem samotni, na drodze. Nie było sensu iść dalej. - Gdzie mieszkasz w Anglii? - W Londynie. - Londyn jest duży. - W St. John's Wood. - Wypuścił ustami dym. Za jakiś czas sam zacznie wierzyć w te kłamstwa. - Znasz Londyn? - Trochę. - A ty skąd jesteś? - Z Concord. To w stanie New Hampshire. Ale teraz mieszkam w Madrycie. Uczę tam. Zaczęły przebijać się gwiazdy, dziurkować swoje zaplanowane wzory. Od pól, gdzie pobłyskiwały ogniska, doleciał dźwięk gitary, niska przeciągła melodia pełna smutku. - Kiedy ruszyłam w stronę miasta - mówiła dziewczyna - nie miałam pojęcia, że to będzie takie okropne. Rozumiesz, przez cały ten czas, kiedy tam leżałam przywalona, myślałam, że to się przytrafiło tylko mnie. Nie umiem tego wytłumaczyć. Ale tak właśnie myślałam... A potem ty przyszedłeś... A teraz... - A teraz? - powtórzył jak echo. Rzuciła resztę jarzącego się papierosa w kierunku tamtych ognisk i cichej upartej piosenki. - Niech Bóg ich ma w swojej opiece. Dla nas to się już skończyło. Ale oni mają z tym żyć dalej, dzień po dniu. Tamta starowina poznała się lepiej: "I pan także, se~nor?", Pascoe odepchnął tę myśl gdzieś w głąb. Rozmawiali dalej; gdy wreszcie jakaś ciężarówka zahamowała koło nich, było już po siódmej. Podbiegli ku niej, a burkliwy głos kazał im wdrapać się do tyłu. Dziewczyna nie mogła tego zrobić bez pomocy. Kiedy zwróciła się do Pascoe'a oczekując podsadzenia, była w tym odruchowa oczywista zażyłość. Potem spróbowała go wciągnąć za sobą, roześmiała się mimo bólu zesztywniałych stawów i jakoś udało jej się sprowokować go także do śmiechu. Ale choć słyszał swój śmiech, nie bardzo wierzył, że to naprawdę on się śMieje. - Muchas gracias! - zawołała do szofera. - Już tu jesteśmy. Zyskał pan naszą dozgonną miłość. - Mówiła hiszpańszczyzną gładką i płynną. Ciężarówka była mała, otwarta i pachniała ziemią. Parę kartofli turlało się po podłodze; Pascoe domyślał się, że pewno kartofle zawieziono do Las Dos Marias