Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

— Ty pójdziesz po proch! — szepnął Kazimierz. — Moskale nie znajdą nas tak prędko. Obóz jak warownia wśród błot. Jedyna droga… mało komu znana! Aleksander ruszył ramionami. Zaczynał go gniew nurtować. — Budujemy na optymistycznych przypuszczeniach, a za sobą siejemy błąd po błędzie! Może… to żadna racja… możeś dobrze zrobił zabraniając dobijać Moskali, ja jednak uważam to za błąd, i wielki błąd! — Aleks! To nikczemność! — Są szlachetności gorsze od podłości! — wybuchnął. — Prawo wojenne jest nieubłagane i okrutne, bo takie być musi. Kto się przed nim wzdryga, temu miejsce dowodzić aniołom w niebie, a nie ludziom na ziemi. Powiedz: walczymy czy nie! Jeśli walka, to krew… precz z uczuciem i szlachetnością, bo tygrysów mamy przed sobą, a nie rycerzy! Ja nie nazywam bojem takiej wojny, jaką ty prowadzisz! Bierz jeńców, kiedy nie chcesz rzezi, ale nie zostawiaj za sobą setek ludzi żywych, ledwie draśniętych lub przywalonych trupami, którzy wstaną za chwilę, by się mścić. To nie będzie już ślepe żołdactwo, lecz będą wściekłe psy, co za każdą kroplę swej krwi wezmą pod batogami polskie życie! I ty im pozwalasz szkodzić? — Nie mogę działać inaczej. To by było straszną plamą powstania! — To fałsz! Nikt by cię nie potępił! Chcesz donkiszotować z Moskalami — winszuję! Ale ostrzegam cię, że mało znajdziesz naśladowców, a wielu wrogów! Bywaj zdrów! — Odchodzisz? — Mam dosyć nierozsądnej wojny! Obejdziecie się beze mnie! Był rozdrażniony, dziki, ponury. Bunt się w nim podnosił i opór. Kipiał. Cofnął się, skręcił w bok i nie słuchając wołania Kazimierza, zginął w gęstwinie. Naczelnik popatrzał za nim żałośnie. — Może ma słuszność! — szepnął do siebie. — Jam nie stworzony na wodza partyzanckiej wojny! Źle robię, a Bóg mi świadkiem, nie mogę inaczej! Poszedł ze zwieszoną głową do obozu. Było mu dziwnie smutno bez brata. * * * A tam za nimi na grobli stosy Moskali poruszały się ciągle. Orzeźwieni chłodem nocy ranni i zemdleni podnosili się powoli, nasłuchiwali nieufnie, rozglądali się trwożnie, oswabadzali się spod koni i trupów i wstawali z trudnością, bladzi, okrwawieni, poszarpani. Księżyc wszedł biały, jasny na ten obraz. W świetle jego ta grobla czarna, nastroszona ciałami ludzkimi, wyglądała przerażająco. Jak widmo człowiek się podnosił. Pełzł do rowu, do wody, ręką ranę cisnąc. Za nim wlokła się wstążka krwi coraz czarniejsza — posuwał się coraz wolniej, jęczał, charkał, potem upadał dysząc. Wyciągał głowę ku wodzie, coś szeptał, przeklinał, język tężał, słowo zostawało na otwartych ustach. Ten już dalej nie pójdzie! Obok niego inny, przywalony koniem, szamotał się, wił, jedną ręką odpychał z piersi, ciężar, zęby wpoił bezmyślnie w szyję zwierzęcia, gryzł ją w bezsilnej rozpaczy. Chrapliwy, świszczący oddech dobywał się z uciśnionych płuc, a tymczasem przez ranę w ramieniu krew uciekała wąską niteczką, ale bezustannie, i wsiąkała w błoto między kłodami. Członki mu tężały, jeszcze jeden desperacki wysiłek, by się wydostać na swobodę, kilka drgnień, zęby kurczowo wbiły się w arterie martwego konia, uspokoił się na wieki. Inni, mniej ranni, zbierali się po kilku, jeszcze zalękli, szeptali między sobą, opatrując szmatą odzieży, zdartą z zabitego towarzysza, swe kalectwa. Łyk wódki ze znalezionej manierki krzepił ich ostatecznie. Uciekali ze strasznego miejsca, ale powoli. Gdzie błysł galon starszego rangą, padali do ziemi, rewidowali kieszenie, obrywali zegarki. Ledwie mogąc na nogach ustać, obdzierali już trupa, drżącymi rękami chowali zdobycz i szli dalej, węsząc łup w powietrzu. Jęk usłyszany w przechodzie nie wzruszał ich, nie oglądali się za kolegą, bratem może, co potrzebował pomocy, każdy myślał tylko o sobie. A księżyc wciąż patrzał na to blady, zimny, obojętny. Zaglądał w wilcze ślepie rozbitków, rabusiów, w zastygłe strachem, pokrzywione oblicza trupów łamał swe promienie po szczątkach broni, jasnych guzikach mundurów, po wyszczerzonych wściekłością zębach umarłych, po brudnej, czerwonej wodzie rowów. . Nad groblą kołowała śmierć. Zdmuchiwała gasnące światełka życia, kładła swe kościste palce na rany, tłoczyła piersi, urywała jęki, zrywała struny studziła krew, zabierała pod swe tajemnicze berło opuszczony przez żywych plac walki. I ona rabowała na swą rękę, przez nikogo nie hamowana. IV VOTUM* WŁADKI Było miejsce wśród puszcz Polesia, gdzie bór rzedniał i rozstępował się wokoło wielkiej piaszczystej polany. Cztery drogi tu się zbiegały, w środku stał odwieczny drewniany kościółek. Wieki nosił na sobie sczerniały, mchem okryty dach świątyńki; lata starły zeń farbę i blask, pokrzywiły ściany, wcisnęły do ziemi węgły, spaczyły dębowe, żelazem kryte odrzwia, pochyliły tu i tam słupy parkanu. Ale drogi doń wiodące były szerokie, utarte, polana zdeptana tysiącem ścieżek i co dzień z garbatej dzwonniczki z białą rosą dźwięczał daleko na okolicę dzwon cały srebrny, bogatszy od wielu katedralnych. Skarb bo krył ten mizerny przybytek, skarb sławny na kraj cały, cudowną z hebanu rzniętą Mękę Pańską w jedynym ołtarzu i cudowną jasną kryniczkę, tryskającą w dziedzińcu z żółtego piasku, okrytą miniaturową kapliczką. Do Męki tej i wody przejrzystej szedł z okolicy całej, kto cierpiał i bolał, kto prośbę miał lub podziękę; szli wielcy i mali, bogaci i ubodzy, pieszo, pokornie, z wiarą wielką i nadzieją. Legenda mówiła, że ilekroć klęskę kraj miał ponieść, z krucyfiksu wielkie łzy płynęły na ołtarz, jak wróżba nieszczęścia i niedoli ludu, i dlatego lud kochał ten czarny krzyż jak opiekuna, patrona, i srebrem, i złotem otoczył ubogi ołtarzyk niby relikwię nieoszacowaną. Gdy czasem w południe słońce zza boru zajrzało przez drobne, w ołów oprawne szyby kościoła i garścią jasności rozpromieniło mrok wnętrza, wówczas ołtarz wyglądał, jakby cały z wotów i ofiar był złożony. Od stropu do posadzki wisiały tam srebrne ręce i nogi, i blachy z okiem Opatrzności, i serc tysiące — tych było najwięcej, jakby każdy swoje tam złożył — u stóp tego krzyża, co płakał nad ziemią zgnębioną. Co dzień pielgrzymi wstępowali na wytarty próg, korzyli się z pokorą, modlili gorąco