Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

I zamknął dzień w tym kręgu - kole. Przybywajcie, przypływajcie, alkohole! Aere perennius Pomnik trwalszy nad spiż własnym żywotem wzniósł, Górą trudów się wzbił ponad Giewontu szczyt, I nie skruszy go czas ani go przeżre rdza, Ani stokrotny wiek skazy nie znajdzie w nim. Nie pomogła mu śmierć, nie wyzwolił go zgon, Ale skazał na straż sumień naszych i serc, I gdy drgniemy - to on gniewnie spojrzał spod brwi, Głośniej bijąc we krwi, niźli Zygmunta dzwon. Prawdę wskrzesił ze słów: cnota, honor i czyn, Ciałem stały się znów, laur na gruzach ich wzrósł. Stary mógłby mu Rzym na Capitolium Wznieść kolumnę na grób, pisząc: virtutibus. Muzo! Wieczny to rytm, w którym ku trumnie tej Scandet cum tacita virgine pontifex! Milcząc, módlmy się tak: wieczny, wieczny jest duch, Jedna droga na szczyt - przez samotność i trud. Akacje Białe akacje tchną wonią opiłą Pod nocą srebrno-modrą, Jakgdyby innych kwiatów nie było I wcale być nie mogło. Te ciemne liście i białe kwiecie Szelestnym szemrzą szeptem, Jakgdybym żadnych głosów na świecie Nie słyszal nigdy przedtem. Tak przez gałęzie lśnia gwiezdne dale I taki cichy ten wieczór, Jakgdybym jeszcze nie kochał wcale I tylko Ciebie przeczuł. Julian Akwarium Dziedzina jest wodnista. Światłu tu nieswojo, Rośliny się leniwie przemieniają w ryby. I ja, chwiejny, wpatrzony, jak się dziwy dwoją, Myślami zarybiłem ocean zza szyby. Mgli się teatr żałosny w tym sześciennym metrze Morskich głębin, żywiołu na emeryturze. Woda jest jak śmiertelne, zielone powietrze, Łudzące grą załamań i płonnych wydłużeń. Wioną z mgiełek wycięte podwodne motyle, Ledwo-kwiaty, co dyszą... aż strach, że urosną. Myślisz: pluskają srebrne, upłetwione chwile, Myślisz: o, jakże smumo być tu rybią wiosną. Myślisz długo i czule. I własne twe oczy, Szare oczy topielcze, za taflą odbite, Rybieją - i wlepione spojrzeniem proroczym Smutne morze wciągają w oślepłą orbitę. Alkohol Te banalne walce kawiarniane Urastają w tragiczne psalmodie! Myśli moje, tańczące, pijane, Ciebie w smętne wplatają melodie. O, jak wyją te straszne walczyki, Jak de szarpią, wplecioną w męczarnię! Oczy moje, jak ostre okrzyki, Przeszywają gorącą kawiarnię! Pięścią walę! Kurcz ściska mi palce. Spazm tęsknoty ( - o, przyjdź!) w gardle duszę! I te głupie kawiarniane walce Rozpinają mi na krzyżu duszę! Potem konam przy Tobie, kochance, Co z tortury tycfa walców mnie wzywa, Aż nas wreszcie, przy którejś-tam szklance, Czarny sen, czarny wicher porywa. Anatol Anatol, autor Mandoliny dolin, Na Lido lecząc spleen, na lutni swej dyndoli, W hallu "Palace'u" siadł w oczekiwaniu windy I szuka w Lindem słów dla pindy Rozalindy. Apokalipsa Ciosami świateł ciemności rozciął Blask stutysięczny, nożowy zamach, I noc, podźgana elektrycznością, W oślepiających stanęła ranach. Zorzo zbrodnicza, tęczo pożarna, O, fajerwerku bożka Philipsa! Jakich objawień pali się barwna Amerykańska apokalipsa? Kto idzie? Bokser. W kułakach - ołów, Zęby na wierzchu: zbawiciel nowy. I chwali Pana wrzask apostołów Z krwawo rozdartych szczęk kwadratowych. Aprobata Trzęsienie róż! I nic innego. I nie inaczej - tylko właśnie: Trzęsienie róż! I w różach niebo! A niech to jasny piorun trzaśnie! Poezjo! Matko! Któż by skłamał, Kiedy cię woła? I już łoskot! To szklany pręt nad głową złamał Różany czarnoksiężnik Bosko. Z rozpaczy? Nie wiem. Może, może... Lecz gdy trzasnęło i zabłysło, Trzęsieniem róż przyznałeś. Boże, Najświętszą rację mym zamysłom. Aptekarz majowy Z jednej brzozy w gaju, Z brzozy pochylonej, Jak ją naciąć świtem w maju, Cieknie sok zielony. Szmaragdowa woda, Zimna jak źródlana, Pachnie świeżo korzeniami W słoiki odlana. We dnie promieniami Niechaj się przepoi, A wieczorem niech za oknem Pod księżycem stoi. Gdy się upromieni, Bardziej się zzieleni, Na noc zakop ją w ogrodzie W chłodnej, wilgnej ziemi. Rano będzie wonne Smarowidło złote, Maść żywiczna - nie na rany Ani na tęsknotę. Nie na gusła stare Ani młodość wieczną, Nie na uraz, nie na skarby Ni mękę serdeczną. Nie przemoże smutku, Nie zagoi rany, Tyle tylko, że mieć będzie Gorzki smak wiośniany. Że w niej będzie świt brzozowy, Złoty dzień, noc srebrna, Że zielona, że majowa I że niepotrzebna. Asyria Byłem dziś przez kwadrans w pewnym biurze, Słuchałem - wspaniale nieprzytomny - asyryjskich zdań, Maszynopismem klinowym stukała dyrektorska krtań, A ja nic. Tylko się chmurzę. Chmurny obrastam w burzę. Dyrektor miarowo gardłował, Kanciaste kamyki sypał: "Opcją, akcją, gwarancją, żyrem"... Sypał kopiec z tych sylab: "pryn-cy-pał-ka-pi-tal"... Krztusiłem się tym żwirem. Słuchając, Burzą kotłując, Dymem zasnułem Asyrię, Odurzającym śniwem, I na gruzach twoich, jak prorok wołałem: Biada tobie, Niniwe! Gdy wychodziłem, było już po burzy. Jeszcze gromy warczały: opcją, akcją, żyrem..