Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Muszę być dzisiaj wyjątkowo przygnębiony, pomyślał Bruno Bluthgeld. W tym mo- mencie zaczęło się pojawiać jeszcze jedno, głębsze i dotychczas nie znane mu zaburzenie percepcji. Szara chmura dymu opadała powoli na otaczające go przedmioty, sprawiając, że domy i samochody zaczęły wyglądać jak nieruchome, ciemne, pozbawione barw kopce. Gdzie się podziali ludzie? Wydało mu się, że wlecze się zupełnie sam, ciężkim, stro- mym szlakiem wzdłuż Oxford Street do miejsca, gdzie zostawił swojego cadillaca. A może wszyscy (dziwna myśl) weszli nagle do budynków? Jakby chcieli się skryć przed deszczem, pomyślał... przed deszczem drobnych płatków sadzy wypełniających powietrze i przeszkadzających w widzeniu, oddychaniu i posuwaniu się naprzód. Zatrzymał się. Stanął przy skrzyżowaniu i spojrzał w głąb bocznej ulicy, która ginęła w dziwnym mroku, a potem popatrzył w prawo, gdzie ulica pięła się w górę, aż gwałtownie się urywała, jak ucięta. Nagle ku swemu zdziwieniu dostrzegł coś, czego nie mógł sobie wy- tłumaczyć zaburzeniami funkcji organizmu - pęknięcia w murach. Budynki po jego lewej stronie waliły się. W ich ścianach otwierały się ostre rysy, jakby ustępowała najtwardsza z substancji - beton, na którym stało miasto i z którego zrobione były otaczające go domy, ulice, fundamenty. Jezu Chryste, pomyślał. Co to jest? Wpatrywał się w chmurę sadzy. Teraz zniknęło też niebo, zasłonięte całkowicie ścianą czarnego deszczu. A potem, wśród kawałów betonu i gruzów, dostrzegł małe, jakby uschnięte kształty. To byli ludzie, przechodnie, którzy zniknęli na jakiś czas. Teraz pojawili się znowu, tym ra- zem jednak wszyscy byli skurczeni i patrzyli na niego niewidzącymi oczami, nie mówiąc ani słowa, tylko kręcąc się w kółko bez celu. - Co to jest? - zapytał, tym razem na głos. Usłyszał, jak jego słowa odbiły się głuchym echem. Wszystko zniszczone, całe miasto jest kompletnie zniszczone. Ale co je zburzyło? Co się stało? Zszedł z chodnika i zaczął się przeciskać między rozrzuconymi, rozbitymi kawał- kami Berkeley. To nie złudzenie, zrozumiał. Wydarzyła się jakaś ogromna, straszliwa kata- strofa. Nagle usłyszał grzmot i płatki sadzy zawirowały, poruszone tym dźwiękiem. Gdzieś z daleka, bardzo słabo, zabrzmiał samochodowy klakson. Stuart McConchie stał w sklepie z telewizorami i oglądał transmisję ze startu rakiety Dangerfieldów. Nagle, ku swemu zdumieniu, zauważył, że ekran zgasł, - Stracili obraz - stwierdził ze zniechęceniem Lightheiser. Stojący wokół ludzie poruszyli się oburzeni. Lightheiser gryzł wykałaczkę. - Zaraz będzie - powiedział Stuart, pochylając się nad odbiornikiem, żeby zmienić ka- nał. Ostatecznie dzisiejsze wydarzenie transmitowały wszystkie stacje. Na żadnym kanale nie było obrazu. Nie było również dźwięku. Przełączył jeszcze raz. W dalszym ciągu nic. Z piwnicy wybiegł jeden z techników i rzucił się w stronę frontowych drzwi. - Czerwony alarm! - krzyknął. - Co to takiego? - zapytał Lightheiser ze zdziwieniem, a jego twarz nabrała jakiegoś niezdrowego wyrazu. Patrząc na niego, Stuart McConchie rozumiał bez słów jego myśli. On sam nie musiał się zastanawiać. Od razu pojął, co się stało; wybiegł ze sklepu na ulicę i zatrzymał się na pu- stym chodniku. Kiedy ludzie przed telewizorem zobaczyli biegnących McConchiego i technika, również rozpierzchli się we wszystkie strony. Jedni usiłowali dostać się na drugą stronę ulicy, przebiegając między jadącymi samochodami; inni kręcili się w kółko, a jeszcze inni biegli prosto przed siebie. Mogło się wydawać, że na każdego z nich spadło inne nie- szczęście. Stuart i Lightheiser biegli w kierunku szarozielonej metalowej klapy w chodniku, prowadzącej do pustego teraz podziemnego magazynu, w którym kiedyś, dawno temu, prze- chowywane były zapasy drugstore’u. Obaj szarpnęli za klapę, a potem zawołali jednocześnie, że nie chce się otworzyć. Można ją było odblokować tylko od spodu. W drzwiach sklepu z konfekcją męską pojawił się sprzedawca. Zobaczył ich. Lightheiser wrzasnął na niego, żeby pobiegł natychmiast na dół i otworzył klapę. - Otwórz klapę! - krzyknął Lightheiser, a po nim okrzyk ten powtórzył Stuart i jeszcze kilku ludzi, którzy stali lub kucali wokół, czekając, aż otworzy się wejście do magazynu. Sprzedawca odwrócił się i wbiegł z powro-tem do sklepu. Po chwili pod stopami Stuarta roz- legł się szczęk. - Cofnij się - powiedział starszy, potężnie zbudowany mężczyzna. - Zejdź z klapy. Spojrzeli w głąb znajdującej się pod chodnikiem zimnej, mrocznej jamy, a potem ze- skoczyli do środka. Upadli na dno i leżeli przyciśnięci do wilgotnego betonu. Niektórzy zwi- jali się w kłębek, inni kładli się płasko na ziemi. Wili się i wciskali w pokruszoną, zalatującą zgnilizną posadzkę, na której leżały zdechłe stonogi. - Zamknijcie tam u góry! - zawołał jakiś mężczyzna. Zdawało się, że wśród ludzi znajdujących się w piwnicy nie ma kobiet; nawet jeżeli były, nie odzywały się ani słowem. Stuart nasłuchiwał z głową wciśniętą w kąt, lecz docierały do niego tylko męskie głosy. Słyszał, jak inni chwytają za klapę i próbują ją zamknąć. Potem pojawili się nowi ludzie: spadli bezładnie, krzycząc, jakby wrzuceni przez otwór w górze. - Boże, jak długo jeszcze? - zapytał ktoś. - Już - powiedział Stuart. Wiedział, że to właśnie teraz, wiedział, że w tym momencie wybuchają bomby, czuł je. Wydawało mu się, że wszystko to odbywa się wewnątrz jego cia- ła. Usłyszał wybuchy bomb, a może były to jakieś pociski wystrzelone przez wojsko, żeby je zniszczyć; może to była obrona. Chcę znaleźć się jak najniżej, pomyślał Stuart. Tak głęboko, jak to możliwe. Chcę znaleźć się pod ziemią. Przycisnął się do posadzki i przekręcił, by stać się możliwie płaskim. Ludzie leżeli teraz na nim; dusił się pod ich płaszczami, ale nie miał nic przeciwko temu. Nie chciał, żeby wokół było pusto, potrzebował solidnej osłony ze wszyst- kich stron. Nie musiał oddychać. Zamknął oczy. Zarówno one, jak i inne otwory jego ciała - usta, uszy i nos - zamknęły się. Obwarował się i czekał. Znowu wybuchy. Ziemia zadygotała. Damy sobie radę, pomyślał. Tu, w głębi ziemi, jesteśmy bezpieczni. Jesteśmy w środku, w miejscu, które jest bezpieczne. Przejdzie nad nami. Ten wiatr. Nad nimi z ogromną prędkością przewalił się po-dmuch. Stuart wiedział, że to właśnie to: że górą przesuwa się gnana potężną siłą masa powietrza. Leżący w dziobie Dutchmana IV Walt Dangerfield ciągle czuł na sobie prasę przy- spieszenia