Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

- Przeważnie zapominam - odparła Anita konfidencjonalnym tonem. - A co? - Może on miał chorobę Basedowa? Pytanie było końcowym wynikiem moich rozmyślań. Anita spojrzała na mnie z wielkim zainteresowaniem. - O ile wiem, to dość dużo osób na świecie miało chorobę Basedowa. Ale od razu mogę cię zapewnić, że wszystkich nie pamiętam. - Dobrze, nie upieram się. Ale przypomnij sobie jednego faceta. Był u ciebie na tym ostatnim wielkim przyjęciu przed zaręczynami Alicji. Dziennikarz i chyba z nim kiedyś pracowałaś. Anita zmarszczyła brwi i popatrzyła na mnie z namysłem. - Już wiem! Ale wtedy było chyba ze dwadzieścia osób. Większość dziennikarze i z kilkoma pracowałam. O którego ci chodzi? - O tego, który miał najbardziej wytrzeszczone oczy - sprecyzowałam stanowczo. - Najbardziej wytrzeszczone oczy to miał Viggo, Duńczyk, który nie jest dziennikarzem, tylko fizykiem, i nie pracowałam z nim nigdy w życiu. Możliwe, że istotnie miał chorobę Basedowa. - Nie. Wybierz najbardziej wytrzeszczonego z polskich dziennikarzy. - Daję ci słowo, że nie wiem! Kogo ty możesz mieć na myśli? - Ale pamiętasz w ogóle, kto wtedy był? Znasz ich przecież! Przypomnij sobie, przyjechał z Polski ze dwa tygodnie wcześniej. - Czekaj - powiedziała Anita, myśląc bardzo intensywnie. - Zaintrygowałaś mnie. Poczekaj, niech pomyślę. Dwa tygodnie, mówisz? To nie mógł być Jacek, bo przyjechał poprzedniego dnia. Stefan też nie, Stefana przecież znasz. Ulanowski? - Co to jest Ulanowski? - Ten starszy pan, który siedział w kącie i rozmawiał z Ewą. Przyjechał z Anglii. - Nie. Odpada. Nie ten. - Boleczek Tomczyński! Jak zobaczył kolację, to mu rzeczywiście oczy wyszły z głowy! Ale to lekarz. - Masz na myśli tego, co tak kwiczał nad sałatką? Pamiętam go, to nie ten. - No to już został tylko Karol Lintze. Ale on nie ma wytrzeszczonych oczu! - Jak, proszę, powiedziałaś? Lintze? - Lintze. A co? To o niego ci chodzi? - Nie wiem. Boże drogi, skąd ja znam to nazwisko? Lintze... - Może ci się kojarzy z Lindem? Był słownik Lindego. A może ci się po prostu przedstawił? - Nie, wykluczone. Każdy się przedstawia niewyraźnie mamrocząc. Ja to widziałam napisane. Kto to jest? - Właśnie dziennikarz. Pracowałam razem z nim i z Januszkiem. - Anita, nie dobijaj mnie! Z jakim Januszkiem, na litość boską?! - Szwagrem Alicji. Przecież wiesz, że szwagier Alicji był moim zwierzchnikiem. Zdaje się, że Karol Lintze to jakiś jego wielki przyjaciel. "Przyjaciel mojego szwagra..." Tak, to musi być ten facet. Konkurent zwierzęcia z pralni, drugi z moich dwóch przemocą wymyślonych podejrzanych. Skąd ja znam jego nazwisko, gdzie ja je widziałam? W Polsce? W Danii? Podpisane pod artykułem? - Anita, miej Boga w sercu. Powiedz, gdzie ja mogłam widzieć jego nazwisko?! - Pewnie u mnie, w mojej księdze pamiątkowej - westchnęła Anita z rezygnacją. - Jest tam wpisany przez pomyłkę dwa razy. A po co on ci potrzebny? - Nie wiem - odparłam też z rezygnacją. - Może to on zabił Alicję? Doprawdy, wcale nie zamierzałam tego powiedzieć. Samo mi się jakoś głupio wyrwało, widocznie zaszkodził mi już nadmiar wysiłków umysłowych. - Oszalałaś! - krzyknęła Anita. - Co za pomysł! Karol Lintze! To spokojny człowiek, poliglota i podróżnik! Bez przerwy gdzieś jeździ, ma paszport wielokrotny, w ogóle nie miałby czasu na morderstwa! - Dobrze, nie upieram się - zgodziłam się pośpiesznie. - Zapewne ma alibi. Skoro jeździ, to w chwili zbrodni był pewnie w Brazylii albo w Grójcu... - W Kopenhadze - odparła Anita