Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Minąłem pierwszy zakręt i pomaszerowałem do następnego. Coś frunęło między drzewami — pewnie sowa. Wolniej, niż chciałem, by unikać hałasu, zbliżałem się do drugiego zakrętu. Pokonałem go na czworakach, wykorzystując dla osłony liczne głazy i listowie. Potem zatrzymałem się i obserwowałem teren, gdzie niedawno staliśmy. Nic. Zbliżyłem się powoli, ostrożnie, gotów przypaść do ziemi, skoczyć pod krzak albo puścić się biegiem, zależnie od rozwoju sytuacji. Nic się nie poruszało prócz gałęzi na wietrze. Nikogo w polu widzenia. Wstałem i pochylony ruszyłem dalej, wciąż bardzo powoli, wciąż szukając osłony. Nie ma go. Gdzieś się wyniósł. Podszedłem bliżej, przystanąłem i nasłuchiwałem co najmniej minutę. Żaden dźwięk nie zdradzał ludzkiej obecności. Przeciąłem szosę i dotarłem do miejsca, gdzie upadł Martinez. Ciało zniknęło. Zbadałem teren, ale nie znalazłem niczego, co mogłoby sugerować, jak przebiegały wypadki po moim odejściu. Nie wymyśliłem żadnego powodu, by zawołać, więc zrezygnowałem. Bez żadnych przygód wróciłem do wozu, wsiadłem i ruszyłem do miasta. Nie mogłem sobie nawet wyobrazić, co, u diabła, się tu wydarzyło. Zostawiłem samochód na parkingu, w pobliżu miejsca, gdzie stał poprzednio. Wszedłem do hotelu, znalazłem pokój Luke’a i zapukałem do drzwi. Szczerze mówiąc, nie oczekiwałem odpowiedzi, ale takie zachowanie wydało mi się właściwym wstępem do włamania. Uważałem, żeby wyłamać tylko zamek, nie uszkadzając drzwi ani framugi — ponieważ pan Brazda wydał mi się sympatyczny. Trwało to trochę dłużej, ale w korytarzu nikogo nie było. Wsunąłem rękę, zapaliłem światło, rozejrzałem się szybko i wśliznąłem do środka. Nasłuchiwałem przez chwilę, ale z korytarza nie dobiegały żadne dźwięki. Idealny porządek. Walizka na stojaku, pusta. Garnitur na wieszaku w szafie — w kieszeniach nic ciekawego, tylko dwie paczki zapałek, pióro i ołówek. Trochę ubrania i bielizny w szufladzie, poza tym nic. Przybory toaletowe w kosmetyczce albo równo ustawione na półeczce. Niczego niezwykłego. Egzemplarz „Strategii” B. H. Liddella Harty leżał na nocnej szafce, z zakładką mniej więcej w trzech czwartych grubości. Niedbale rzucony dres wisiał na krześle, zakurzone buty stały obok na podłodze, przy nich skarpetki. W butach nic, tylko para owijaczy. Sprawdziłem w kieszeniach koszuli. Z początku wydawały się puste, ale czubkami palców wyczułem parę maleńkich papierowych kulek. Zdziwiony, rozwinąłem kilka. Tajemnicze, sekretne wiadomości? Nie… Nie ma co wpadać w paranoję, skoro brunatne plamki na papierze wyjaśniały wszystko. Tytoń. To były kawałki papierosowej bibułki. Najwyraźniej na wyprawach do lasu zbierał swoje niedopałki. Przypomniałem sobie kilka wspólnych wycieczek: nie zawsze był taki porządny. Przeszukałem spodnie. W tylnej kieszeni miał wilgotną opaskę, w drugiej grzebień. W prawej przedniej nic, w lewej pojedynczy nabój. Schowałem go odruchowo, potem sprawdziłem pod materacem i za szufladami. Zajrzałem nawet do rezerwuaru w ubikacji. Nic, co wyjaśniałoby niezwykłe zachowanie Luke’a. Zostawiłem kluczyki na nocnej szafce i wróciłem do siebie. Nie przejmowałem się, że od razu zauważy włamanie. Nawet mi się to podobało. Zirytowałem się, że grzebał w moich planach Ghostwheela. Poza tym winien mi był jakieś naprawdę rozsądne wytłumaczenie swojego postępowania. Rozebrałem się, wziąłem prysznic, poszedłem do łóżka i zgasiłem lampkę. Napisałbym mu kartkę, ale wolałem nie zostawiać śladów. Miałem silne przeczucie, że już tu nie wróci. ROZDZIAŁ 6 Był niskim, solidnie zbudowanym mężczyzną o rumianej cerze. Ciemne włosy miał przyprószone siwizną i trochę przerzedzone na czubku głowy. Siedziałem w jego gabinecie w wiejskiej posiadłości w stanie Nowy Jork, sączyłem piwo i opowiadałem o swoich kłopotach. Za oknem trwała wietrzna, gwiaździsta noc, a on był świetnym słuchaczem. — Mówisz, że Luke nie zjawił się następnego dnia — powtórzył. — Czy przesłał jakąś wiadomość? — Nie. — A co ty robiłeś? — Rano sprawdziłem jego pokój, ale nic się tam nie zmieniło. Spytałem w recepcji. Nic, jak już wspomniałem. Potem zjadłem śniadanie i sprawdziłem jeszcze raz. Z tym samym wynikiem. Wyszedłem na długi spacer po mieście. Wróciłem zaraz po południu, zjadłem obiad i znów zajrzałem do pokoju. Bez zmian. Wypożyczyłem wóz i pojechałem na miejsce, gdzie byliśmy poprzedniej nocy. Mimo dziennego światła nie znalazłem nic niezwykłego. Zszedłem nawet po zboczu i przeszukałem okolicę. Ani ciała, ani żadnych śladów. Wróciłem, oddałem kluczyki i kręciłem się po hotelu aż do kolacji. Zjadłem coś i zadzwoniłem do ciebie. Kiedy kazałeś mi przyjeżdżać, zarezerwowałem bilet i wcześnie poszedłem spać. Rano złapałem autobus i przyleciałem tu z Albuquerque. — Czy rano zajrzałeś do niego jeszcze raz? — Tak. Nic nowego. Pokręcił głową i zapalił wygasłą fajkę. Nazywał się Bill Roth i był przyjacielem, jak również doradcą prawnym mojego ojca, kiedy ten mieszkał jeszcze w tej okolicy. A także jedynym chyba człowiekiem na Ziemi, któremu tato ufał. Ja także mu ufałem. W ciągu ośmiu lat tutaj odwiedziłem go kilkakrotnie — niestety, ostatnio jakieś półtora roku temu, w dniu pogrzebu jego żony, Alice. Opowiedziałem mu historię ojca tak, jak ojciec mnie ją opowiadał pod Dworcami Chaosu. Czułem, że tato chciałby, by Bill wiedział, co się działo, i uważał, że za pomoc winien mu jest wyjaśnienie. A Bill jakby naprawdę zrozumiał wszystko i uwierzył. No ale przecież znał tatę o wiele lepiej ode mnie. — Wspominałem już, jak bardzo jesteś podobny do ojca? Przytaknąłem. — Rzecz nie tylko w zewnętrznym podobieństwie — mówił dalej. — Przez pewien czas miał zwyczaj pojawiania się nagle jak zestrzelony pilot myśliwski za liniami wroga. Nigdy nie zapomnę tej nocy, gdy przybył konno, z mieczem u boku, i kazał mi szukać jakiejś zaginionej pryzmy kompostu. — Zaśmiał się. — A teraz ty przychodzisz z historią, która sugeruje, że ktoś znów otworzył puszkę Pandory