Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

.. Ja bym tam nie mógł mieszkać jednej godziny... Proszę, niech mnie pan zwolni od tego i nakaże cofnięcie rekwizycji. Była chwila ciszy. Mgławicz ujął z biurka ramkę ozdobną z fotografią Sfinksa w opalowosinym blasku księżycowej nocy. Przyglądał się fotografii ze szczególnym wyrazem twarzy i wreszcie odstawił ją nerwowym ruchem. – Nie, panie – rzekł – tak będzie, jak postanowiłem. Przy tym ostrzegam pana, że pan w ogóle jest mało powściągliwy w wypowiadaniu swoich uwag. Ma pan swoją rolę jasno określoną i radziłbym trzymać się linii wyznaczonej. Posiada pan dużą protekcję – rzucił wzrok na Sfinksa w ramce – gdyby nie ten wzgląd... ale w każdym razie nadużycia są niepożądane. Pan Jacek podniósł głowę. – A więc to tylko przez wzgląd na panią Strzemską jestem tolerowany – rzekł trochę drżącym głosem. – Ja milczeć nie umiem, pokorą zaś i schlebianiem brzydzę się, wbrew przekonaniom swoim nic robić nie potrafię. Wyczuwam wszędzie i we wszystkim jakąś mglistość i tajemniczość. W takich warunkach pracować nie mogę. Tym bardziej, jeśli wiem, że tylko protekcja mnie trzyma. Wobec tego musimy... rozstać się. Mgławicz spojrzał zdumiony. – Jak to? Pan chce dymisji... i to z powodu tej rekwizycji? – To już tylko kropla, która przelała się przez brzeg i ukazała mi, jak mnie pan ocenia de facto. Pracuję szczerze i rzetelnie od pół roku, ale nie mogę dłużej przebywać w takiej atmosferze, gdzie na każdym kroku widzę i wyczuwam nie ogólne i państwowe cele, lecz osobiste i zaspokojenie własnych ambicji. Kłamać samemu sobie nie umiem i nie chcę. Mgławicz był zaskoczony i wzburzony do tego stopnia, że nie zastanawiając się rzekł tonem niepokoju: – A cóż powie na to pani Strzemska?... I znów spojrzał na Sfinksa w ramce. Pan Jacek uśmiechnął się. – Osobiście nazbyt cenię panią Strzemską, aby narażać ją na niechęć pana z mego powodu i na to, aby się pan krępował moją osobą przez wzgląd na panią Strzemską. Zrobiła dla mnie wszystko, co było w jej mocy, lecz nawet dla niej nie mogę zmieniać swoich dogmatów. Zresztą... ona by tego nie żądała. – Więc pan chce ustąpić? – Tak. Mgławicz zrozumiał, że traci zdolnego pracownika. – Bardzo mnie dziwi, że pan tak obcesowo... ale proszę się jeszcze namyśleć, rozważyć. Ja z pracy pańskiej jestem zupełnie zadowolony. Różnimy się co do poglądów, no... tak. Lecz, panie łaskawy, dzisiejsze czasy nie odpowiadają pańskim poglądom i... pan niedaleko zajedzie stosując swoje teorie w praktyce. Dzisiejsza doba nastręcza wiele trudności, ale trzeba się umieć orientować. Kto chce żyć, musi... – Płynąć z falą – dokończył pan Jacek. – To są słowa pani Strzemskiej z pierwszego listu do mnie. Cóż, kiedy ta fala dzisiejsza jest za mało przejrzysta. Naród nasz obecnie jest jak wezbrana mętna woda, rzeka wolna od tamy i przeszkód, pędzona przez różne prądy, wichry wrogie, ku niepewnej przestrzeni i nieznanym krańcom. Dokąd pędzi i jakie jej dno? Tego się boję, tej strasznej zagadki, w której tkwimy. 54 Mgławicz milczał, patrząc na Sfinksa. Pan Jacek dojrzał na jego czole zadumę poważną, odczuł, że podniecenie hulaszcze minęło i że Mgławicz myśli. Może ostatnie słowa wniknęły do jego duszy, budząc szereg pytań czy zwątpień. Sybirak mówił cichym, głębokim głosem: – Widzę wśród nas dziecięcą niemal beztroskę, podczas gdy przełomowy moment w naszej historii zmusza do zagłębienia się w psychologię chwili i do wpatrzenia się z natężoną uwagą w chmurny horyzont przyszłości naszej. Dzieje się wszystko przeciwnie, jakaś maskarada święci swe orgie na naszym forum. Ludzie są albo w skórze zwierząt, albo w maskach, chociaż maski noszą w ogóle wszyscy. Maskaradę i karnawał widzi się głównie u tych, których wojna wzbogaciła; u tych zaś, których wyzuła z mienia i dobrobytu jest apatia, rozgoryczenie i niechęć do życia, do wszelkiego czynu, bierne zdanie się na los. Nikt przy tym nie wnika w jądro sprawy, nikt nie chce wiedzieć, że los kraju jest zależny od stanu moralnego obywateli, że w miarę jak słabną barki, słabnie byt i przyszłość ojczyzny. Pan Jacek umilkł wzruszony. Mgławicz miał brwi skupione i był blady. Z daleka dolatywały trochę monotonne, lubieżno-zmysłowe tony muzyki. Melodia ta wydała się panu Jackowi pełzającym podstępnie, oślizgłym gadem z żądłem, pełnym obrzydłej zatrutej cieczy. Było to jakby tło do bezwstydu, do rozpasania się żądz – przygrywka i refren do jakiejś ponurej sarabandy. Kiedyś, przechodząc koło podmiejskiej traktierni, słyszał tę muzykę zmieszaną z pijackimi głosami i teraz ogarnęło go uczucie wstrętu. Mgławicz pochylił się naprzód, zasłuchany w płynące z salonu dźwięki, snadź melodia lubieżnie drażniąca porywała go ku sobie. Po krótkiej chwili milczenia rzucił z widocznym zniecierpliwieniem: – Po co pan z tym wszystkim zwraca się do mnie? – Ekscelencja zajmuje tak wpływowe stanowisko w sferach rządowych, że... Mgławicz wzruszył gwałtownie ramionami i, wstając, zawołał z wymuszonym uśmiechem: – Pan sekretarz ode mnie zaczyna naprawę Rzeczypospolitej... Wtem z salonu dobiegł głośny wybuch śmiechu i natrętnie wzmożona muzyka tonów. Rozbawione, przepite głosy wniknęły wrzaskliwą kakofonią do przedpokoju, ktoś szarpnął drzwi – i do gabinetu wpadło kilka par roztańczonych, roześmianych. Jedni przelewali się sobie w ramionach, snując się w szalonym a drapieżnie namiętnym tańcu, inni ze wzniesionymi do góry kielichami otoczyli Mgławicza i pana Jacka tanecznym kołem, śpiewając jakąś pieśń dziką, hulaszczą. Pan Jacek ujrzał dokoła siebie twarze płonące gorączką musującej krwi, usta mokre, karminowe, nabrzmiałe, chciwe, oczy pełne pożądliwości i cynizmu. Korowód ten, niby koszmar obłąkańczy, oszołomił pana Jacka i przejął zgrozą. Mgławicz stał bezradny, zły, z nagłymi wypiekami na policzkach. Spojrzał przelotnie na swego sekretarza i... spuścił oczy. Korowód par otaczających biurko śpiewał, opryskując się szampanem z drżących w dłoniach kielichów