Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Ludwik usiłuje znaleźć jakąś latarnię, ale bezskutecznie. Gdyby na Times Square pogasły wszystkie reklamy, mogłoby się okazać, że trzeba chodzić po omacku. — Chodź, wracamy, widocznie instytucja nie egzystuje pod tą nazwą, spróbujemy na nosa. Ludwik się zgodził, Cygan dla towarzystwa dał się powiesić, ale nie wyraża specjalnego entuzjazmu dla moich pomysłów. Pod jednym z kin zator. Zaimprowizowane ogrodzenie z lin nie dopuszcza, by kotłująca się publiczność wylała się na jezdnię. Jeden za drugim podjeżdżają samochody i wysiadają gentlemeni i ladies, których twarze są znane publiczności z poprzednich filmów. Tym razem kolejna premiera. To zajeżdżanie samochodów i zaraz po tym następujące błyski fleszy są tak fascynujące, że ludzie zatrzymują się w przejściu, by popatrzeć, jak wygląda artystyczny high li-fe. — Przechodzić, no już — policjant się denerwuje, bo ci sami ludzie zawracają znowu, żeby rzucić okiem na wyfraczonych panów i futra pań. — To na pewno tutaj — zaglądam do wejścia, od którego schody wiodą wąskim korytarzykiem do góry. Żadnych reklam, żadnych żarówek prócz tej, która oświetla wejście. Na ścianie mała tabliczka, że — „tu się tańczy”. — Wejdziemy? — zapytałem z wahaniem w głosie. Licho wie, co za melina może się mieścić na górze. — Zajrzyj, a ja poczekam na dole. — No to wiesz, w razie czego... Zacząłem wchodzić, wyobrażając sobie ryk syren policyjnych, zajeżdżające samochody, tłum ludzi, policjanta przepędzającego gapiów i błyski fleszy nad trupem wnoszonym do karetki pogotowia. Do wysokości pierwszego piętra nic się nie zdarzyło. Wyżej już nie ma gdzie iść. Na wprost coś w rodzaju kasy. Dobrze odżywiony facet siedzi za szkłem i nic nie mówi. Po lewej drzwi; nie mam wątpliwości, że jeśli mam gdzieś dojść, to to jest jedyna droga. Przez matowe szyby sączy się niebieskofioletowe światło. Pocisnąłem klamkę, zamknięte. Z kasy na wprost podniosła się głowa. Popatrzył na mnie, od dołu do góry, od trampek do brązowej kurtki z zamkiem błyskawicznym. Nie odrywając wzroku od kołnierza mojej kolorowej flanelowej koszuli zapytał tonem, jakby mu było wszystko jedno: — Czego tu szukasz? — Chcę wejść. — Sześć i pół dolara za pół godziny. Dostateczną ilość razy przeliczałem w myśli, na co mnie stać. Za zajrzenie powinny być niższe stawki. Za szybą przesunęła się smukła sylwetka. Żeby był Ludwik... — Tam siedzi mój przyjaciel, chciałbym z nim zamienić parę słów. Zblazowany typ nawet nie wysilił się na odpowiedź. Pokręcił tylko głową, o — o. Z lekkim sercem zbiegłem po schodach. Ludwik odczytywał ceny na witrynie. — No i co? Zgarbiłem plecy, wydąłem pogardliwie wargi i o-parłem się na wyimaginowanej lasce. — Panie kochany, takie czasy... Drożyzna! W drodze na Florydę — Cholernie dziś zimno — jakiś głos wyraził moją myśl. Przesłyszałem się chyba. Następne dwa słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, że i polską mowę można usłyszeć w Nowym Jorku. Niezbyt zresztą salonowe powiedzenie. Ale już rozmawiający mężczyźni zniknęli za drzwiami jednego z kin. W środku zimy tylko na południu jest ciepło, medytowałem, dlaczego więc nie pojechać do tropików, autostopem oczywiście, mruknąłem do przechodzącego Murzyna, sprawdzającego grubość portfela. Zniknęły już drapacze chmur widoczne jeszcze w New Jersey, a przed szybą samochodu układały się proste linie szosy, zbieżne w jednym punkcie, gdzieś na horyzoncie. Turnpike to właściwie coś lepszego niż szosa, to autostrada doskonale utrzymana, odgrodzona i wyrzucona poza nawias lokalnego ruchu, omijająca miasta lub przechodząca przez nie tunelami lub na mostach. W zasadzie na turnpike'u nie wolno się zatrzymywać i autostop jest zabroniony, ale stojąc na bocznym dojeździe lub przed wjazdem, gdzie się płaci (niewiele jest rzeczy w tym kraju, za które się nie płaci), można złapać długą jazdę. Udało mi się zatrzymać starą ciężarówkę jadącą nad podziw szybko. Z przyjemnością zawarłem znajomość z tego rodzaju szosą o dwupoziomowych skrzyżowaniach. Przyjemność się trochę zmniejszyła, gdy kierowca zostawił mnie na skraju ślicznej drogi, skręcając w stronę jakiegoś małego miasteczka. Uparłem się żeby tej nocy dojechać do Waszyngtonu, a że w zimie zmrok zapada wcześniej, stałem na brzeżku asfaltu, oświetlany co chwila reflektorami nadlatujących samochodów. Międzynarodowy znak autostopu — wyciągnięta ręka (nie mylić z żebrakami), najwyraźniej poskutkował. Kłopot tylko z tym, że pierwszym samochodem, który się zatrzymał, był wóz policyjny. — Połóż to na tylne siedzenie — powiedział policjant wskazując na mój worek żeglarski — a teraz ty. Drzwiczki czarnego samochodu zatrzasnęły się