Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Pierwszy stanął budynek laboratorium - miejsce pracy rzemieślników zatrudnionych w arsenale. Zbudowano go w północnej części placu, na miejscu starej, jeszcze Pawła Grodzickiego czasy pamiętającej, kuźni. Bliżej wału murarze wyciągnęli już na chłopa wysoko mury nowej stajni dla koni artyleryjskich, pan Przyjemski bowiem, główną uwagę na najlżejsze, polowe działa zwracając, które w potrzebie szybko na pole bitwy dostarczone być mogły, umyślił sobie konie do nich w arsenale chować, zamiast je, jak się to dotąd działo, za drogie pieniądze w ostatniej chwili wynajmować. W południowej zaś części obszernego placu powstać miał dom dla straży, z cudzoziemska kordegardą zwany. Upominał się o to już i pan Arciszewski, kiedy przyszły na Rzeczpospolitą czasy niespokojne, uważając, że warta pełniona w głównej bramie arsenału przez puszkarza lub nawet pomocnika puszkarskiego nie wystarcza i trzeba by chociaż ze trzydziestu dragonów mieć, którzy by i pieniądze artyleryjskie z miasta Rawy, gdzie był skarb kwarciany, konwojować mogli, i arsenału strzegli, i działa wytaczać pomagali, a wraz z nimi, jako ich ochrona, na pole walki ruszali. Nie doprowadził pan Arciszewski tego zamysłu do skutku, a teraz jego następca, pan Przyjemski, przy innych budowaniach i dom dla straży stawiać kazał, zwłaszcza że czasy były coraz cięższe i wojny nieustanne. Budynek laboratorium, jeszcze nie otynkowany, ale już oszklony, urządzano właśnie wewnątrz, ustawiając w nim dawne, w różnych dotąd miejscach arsenału mieszczące się warsztaty, a także nowe, teraz dla potrzeb artyleryjskich sprawione. Właśnie wnoszono tokarnię, która dotąd na poddaszu wschodniej galerii arsenału stała, gdy kierujący urządzeniem laboratorium pan Getkant wyjrzawszy przez okno, zauważył, że na dziedzińcu, wśród panującego tam ruchu, stoi rozglądając się i jakby kogoś szukając młody szlachcic z podgoloną czupryną i zawadiacko podkręconym wąsem. Mrużąc oczy od blasku słońca przypatrzył mu się bliżej, a poznawszy otwarł okno i zawołał: - Cóż to i pan Radwański przybył, żeby nam w robocie pomóc? Usłyszawszy to młody szlachcic ruszył żwawo ku drzwiom laboratorium, ale wejść nie mógł, bo właśnie ludzie niosący tokarnię zatarasowali nią drzwi i ocierając pot z czoła zastanawiali się, jak ją przenieść przez próg. Radwański zręcznie przeskoczywszy przeszkodę krzyknął: - Cóż to za grata wleczecie? Ta tokarnia jeszcze chyba króla Stefana pamięta! - Hamuj się panie Radwański - powiedział półgłosem, ale dobitnie Getkant - na tej tokarni jeszcze kilka lat temu mój przyjaciel, sławnej pamięci Kazimierz Siemienowicz, swoje nowe inwencje do rac górnych toczył i póki ja tu jestem, ona stać w laboratorium będzie. Radwański spoważniał i lekko głowę schylił. - Czytałem ja - rzekł - dzieło pana Siemienowicza w Amsterdamie wydane i rzec muszę, że chlubę przynosi nie tylko polskim, lecz i wszystkim na świecie artylerzystom, iż tak uczonego męża pośród siebie mieli. Jakaż to szkoda niezmierna, że drugiej części wydać nie zdołał, a ponoć napisana już była, o czym i on sam w pierwszej części mówi. Gdybyż ją tak odnaleźć i tu, u nas, w Warszawie wydrukować! - Trudna to sprawa, bo i Kazik, i rękopis gdzieś zaginął. Dopytać się nikogo nie można, różni różnie mówią. Jedni, że zmarł w Holandii, pracą i nędzą utrudzony, w co i uwierzyć trudno, bo żelazne zdrowie miał, a biedy cierpieć nie powinien, znawcą największym w sprawach artylerii będąc i nie tylko theoriam, ale i practicam expedite umiejąc, a tam takich cenią, może i więcej niż u nas, zwłaszcza odkąd świętej pamięci król Władysław pomarł, któren ludzi uczonych w sztuce wojennej kochał. Inni szepczą, że go ktoś zamordował z zemsty za zdradę tajemnic puszkarskich, a zwłaszcza tych, co się sporządzania rakiet tyczą. Miał on i tu różnych wrogów, tych samych co i ja, ale nie tu, tylko na obczyźnie zginął. A może i żyje gdzieś daleko, tylko znaku o sobie nie daje, niechęć żywiąc, nie do Ojczyzny, którą ukochał, ale do niektórych tu ludzi. Pan Arciszewski, bywszy nasz generał, życia mu nie ułatwiał. Radwański zasępił się i czoło potarłszy, po chwili namysłu rzekł: - Pan Arciszewski ciężki człowiek był, ale żołnierz dobry. Pod jego rozkazami służbę zaczynałem, we Lwowie w czas oblężenia przebywając. Jak on obronę przygotował! W arsenale wtedy siedzieliśmy, gdziem się na pomocnika puszkarskiego zaciągnął, a że biedę cierpiałem, tedy mi pan Arciszewski co tydzień rzetelnie po dwa złote na strawę wypłacał. Musieliśmy wtedy okna w arsenale dębowymi balami zatarasować, strzelnice jeno w nich zostawiając, tak gorąco było, a arsenał tyłem do starego muru przybudowany, wprost na nieprzyjaciela oknami świecił. Nie myślałem wtedy, że w rok później cejgwartem tego arsenału będę. - Słusznie się waszmości ta godność należała, zwłaszcza że poprzedni cejgwart do służby w polskiej artylerii serca nie miał, a waszmość taką zdatność w czasie obrony Zbaraża pokazałeś, że nic lepszego pan Arciszewski zrobić nie mógł, jak waszmości arsenał ten, w którym służbę zaczynałeś, pod opiekę oddać. - W Zbarażu nie moja to zasługa była, jeno nieboszczyka pana kapitana Adersa, a dopiero gdy on w bitwie zginął, ja przejąć jego pracę musiałem, która i niełatwa, i niewdzięczna była, bo ludzie się w ciągłej walce wykruszali i nie miał kto wałów bronić, przez co trzeba było obóz zacieśniać, nowe wały wewnątrz niego sypać i nocą się za nie przenosić, żeby szturmy nieprzyjaciela skuteczniej odpierać. - Wiem ja o tym i z opowiadań różnych, i z książeczki, w której waszmość rymami wszystko porządnie opisałeś. Brak w niej jedno owej mapy okopów zbaraskich, którą waszmość narysowałeś