Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Coś w głębi rzeźbionej kamiennej bestii żywiło pewność, iż jej ślepia będą omiatać wieczną pustynię jeszcze wiele stuleci po tym, jak rozbawieni intruzi wymrą i przeniósłszy się w zaświaty, znikną z pamięci bliźnich. Po raz pierwszy tego ranka nad demonem przemknął cień, kiedy smukły samolot spadł z nieba i osiadł na jedynym spłachetku otwartej przestrzeni - nadającym się na lądowisko - wąskim placyku pomiędzy dwoma śmigłowcami wojskowymi i wielką wciągarką z potężnym blokiem zasilania. Z tylnego pasażerskiego fotela niebiesko-zielonego śmigłowca comandante policji na rejon Baja Norte, Rafael Cortina, wyglądał z zadumą przez okno na chaos władający szczytem góry. Później jego błądzące spojrzenie padło na złowrogie oblicze kamiennego demona. Rafael Cortina miał sześćdziesiąt pięć lat i myślał o swojej nadciągającej emeryturze bez radości. Nie kusiła go perspektywa nudnego żywota w małym domku nad Zatoką Kalifornijską w Ensenadzie. I to życia z emerytury pozwalającej na doprawdy niewiele luksusów. Jego kwadratowa śniada twarz odbijała trudy solidnej, czterdziestopięcioletniej kariery. Cortina nigdy nie był lubiany przez swoich kolegów z policji: pracował ciężko, zawsze był bezwzględnie uczciwy i szczycił się tym, że nigdy nie przyjął łapówki. W ciągu wszystkich tych lat w policji ani jednego peso. Chociaż nie miał za złe innym, że brali pod stołem pieniądze od znanych kryminalistów czy mętnych biznesmenów, usiłujących uniknąć dochodzenia, nie szedł również ich śladem. Podążał swoją drogą. Nie donosił, nie składał skarg, nie formułował osobistych osądów moralnych. Przypominał sobie z goryczą, jak wiele razy - tak w istocie wiele, że nie potrafił tego spamiętać - pomijano go przy awansach. Ilekroć jednak jego przełożeni poślizgnęli się bądź wdepnęli w skandal, komisarze cywilni zawsze zwracali się do Cortiny - człowieka, którego nie znosili za uczciwość, ale potrzebowali, ponieważ można mu było zaufać. Bardzo konkretny był powód, dla którego Cortiny nie dawało się kupić w kraju, gdzie korupcja i protekcja są zjawiskiem powszechnym. Każdy mężczyzna i każda kobieta ma swoją cenę; otóż z niechęcią, lecz cierpliwie Cortina czekał, aż ktoś zechce zapłacić jego cenę. Jeśli miał się zaprzedać, to nie za marne grosze, lecz, na przykład, za dziesięć milionów dolarów, które za współpracę zaproponowali mu Zolarowie; dziesięć milionów ponad sumy wypłacone za uzyskanie oficjalnej zgody na wydobycie skarbu wystarczało aż nadto, aby jego żona, czterech synów z żonami i ośmioro wnucząt mogli radować się życiem w nowym i odrodzonym Meksyku, który rozkwitnie po wejściu w życie północnoamerykańskiego traktatu o wolnym handlu. Cortina jednak zdawał sobie również sprawę, iż stare czasy odwracania głowy i wyciągania dłoni odchodzą w mroki historii. Dwóch ostatnich prezydentów Meksyku wydało biurokratycznej korupcji wojnę totalną, legalizacja zaś i regulacja cenowa pewnych narkotyków zadała handlarzom cios, który obciął ich zyski o osiemdziesiąt procent, śmiercionośny obrót natomiast - o dwie trzecie. Cortina wysiadł ze śmigłowca i został powitany przez jednego z ludzi Amaru. Przypomniał sobie, że aresztował go za rabunek z bronią w ręku dokonany w La Paz i przyczynił się do skazania go na pięć lat więzienia. Jeśli teraz, po wyjściu na wolność, kryminalista rozpoznał Cortinę, nie dał tego po sobie poznać. Komendant został doprowadzony do aluminiowej przyczepy mieszkalnej służącej za zaplecze organizacyjne akcji wydobywania skarbu. Z zaskoczeniem dostrzegł zdobiące ściany współczesne malowidła olejne pędzli najwybitniejszych artystów Południowego Zachodu Stanów. Wewnątrz bogato wyłożonej boazerią przyczepy, wokół antycznego francuskiego stołu z czasów Drugiego Cesarstwa, zasiadali Joseph Zolar, dwaj jego bracia, Fernando Matos z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i pułkownik Roberto Campos, dowódca północnej grupy wojsk meksykańskich stacjonujących na Półwyspie Kalifornijskim. Cortina powitał zebranych lekkim ukłonem i zajął miejsce na podsuniętym mu krześle. Zdumiał się z lekka, kiedy niezmiernie urodziwa służąca podała mu kieliszek szampana i talerz wędzonego jesiotra zwieńczonego małym wzgórkiem kawioru. Zolar wskazał na ilustrację przedstawiającą przekrój korytarza prowadzącego do wewnętrznych grot. - Pozwólcie sobie powiedzieć, panowie, że przerzucenie całego tego złota przez podziemną rzekę i przetransportowanie go wąskimi tunelami na szczyt góry nie jest łatwą robotą. - Czy wszystko jest na dobrej drodze? - zapytał Cortina. - Za wcześnie jeszcze na wiwaty - odparł Zolar. - Teraz przechodzimy właśnie najtrudniejszy etap, czyli wyciąganie łańcucha Huascara. Kiedy łańcuch dotrze na powierzchnię... - urwał, żeby spojrzeć na zegarek - ...za mniej więcej półtorej godziny, potniemy go na części, aby ułatwić załadunek i rozładunek podczas transportu. Gdy bezpiecznie znajdzie się w naszych składach w Maroku, zostanie na powrót złączony. - Dlaczego Maroko? - zapytał Fernando Matos. - Dlaczego nie wasze składy w Galveston czy posiadłość w Douglas w stanie Arizona? - Na wszelki wypadek. Tej kolekcji artefaktów nie chcemy narażać na ryzyko, składując w Stanach Zjednoczonych. Mamy dobre układy z wojskowym dowództwem w Maroku, które strzeże naszych transportów. Kraj ten jest również wygodnym centrum dystrybucyjnym, skąd przesyłamy obiekty do wszystkich krajów Europy, Ameryki Południowej i Dalekiego Wschodu. - W jaki sposób zamierzacie wydobyć resztę eksponatów? - zapytał Campos. - Rzekę przebędą na tratwach, potem zostaną wyciągnięte korytarzami na górę kolejką z wąskich platform na płozach