Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard

Lizzie (akt drugi, scena czwarta) doszła do miejsca, w którym miała powiedzieć: „Nigdy mu uczuć swych nie wyjawiła”, i nagle przerwała, wydawało mi się, że coś ją zaczęło dławić, i nie wydobyła z siebie ani słowa więcej. W pierwszej chwili pomyślałem, że to tylko tak niesłychanie efektowny sposób interpretacji tego stwierdzenia, i czekałem, kiedy dokończy kwestię. Ale ona tylko patrzyła na mnie. I nagle jej oczy wypełniły się błyszczącymi łzami. Kiedy zrozumiałem, o co chodzi, zacząłem się śmiać. Śmiałem się długo. Po chwili i ona się roześmiała i tak śmiała się bezradnie, i płakała jednocześnie. Pokochałem ją za ten śmiech. Poczciwa była z niej dziewczyna. I taka pozostała. Nie wiem, dlaczego zawsze wyobrażam sobie Lizzie w bryczesach. Najpierw zyskała niewielką sławę, grając głównie role chłopięce w pantomimach wystawianych w prowincjonalnych miasteczkach. Była wtedy bardzo szczupła i przypominała z wyglądu chłopca. Chodziła dużymi krokami, nosiła wysokie buty i strzygła się bardzo krótko. Jej wielkim marzeniem, które się nigdy nie ziściło, była rola Piotrusia Pana. Lizzie oddawała nam przez krótki okres nieocenione usługi, grając w przedstawieniach Szekspirowskich role dziewcząt o cechach chłopięcych. (Sidney reżyserował kiedyś przedstawienie, w którym Lizzie grała Rozalindę.) Ja powierzyłem jej rolę Wioli: była czarująca, ale największy sukces w tym sezonie teatralnym odniosła jako Puk. (W Romeo i Julii tylko statystowała. Nie pamiętam już, kto grał Julię, wiem tylko, że zrobił to nie najlepiej.) Wzruszała mnie miłość Lizzie i jej posłuszeństwo, w owym czasie byłem jednak związany z Rosiną, i widziałem w Lizzie jedynie eterycznego, czarującego, raczej infantylnego elfa. Za każdym razem, kiedy ją spotykałem, uśmiechałem się, potem i ona uśmiechała się również. Śmieliśmy się oboje, widując się w restauracjach, a także nagle, z tajemniczych powodów, wybuchaliśmy śmiechem w czasie prób. Nie trzeba mi było mówić, jak bardzo Lizzie mnie kochała, chociaż ona sama nawet wtedy, podczas tej próby w kościele, nie powiedziała nic na ten temat. Myślę, że to całkiem w jej stylu. Przez wszystkie akty Snu nocy letniej jej promienne spojrzenie bez przerwy spoczywało na mnie, jej zapał udzielał mi się, przyprawiając mnie o drżenie. Lizzie rozumiała mnie i słuchała, chociaż (jak mi później powiedziała) wiedziała o Rosinie. Cierpiała, ale czuła się jak w niebie, i muszę przyznać, że sprawiało mi to satysfakcję. Być może właśnie ta satysfakcja stała się proroczą iskierką, która dała początek miłości, jaka mną owładnęła później. Wtedy zaczynałem się już czuć zmęczony Rosiną. W przedstawieniu Snu nocy letniej Ali Buli (najbardziej „nierówny” aktor) grał Oberona; był prostacki, gburowaty, żałowałem, że sam nie wziąłem tej roli. Kielich miłości Lizzie był już wtedy pełny, przelewał się. Pod koniec sezonu wyjechałem do Ameryki i tam, w Hollywood, rozegrało się koszmarne interludium, tam po raz pierwszy Fritzie Eitel spadł na mnie jak lawina. Myślę, że wyjechałem do Hollywood po części dlatego, by uciec przed Rosiną, i to mi się udało. Rosiną myślała, że porzuciłem ją z powodu Lizzie, ale to nieprawda. Kiedy wróciłem do Anglii, nastał okres spokoju, wrócił radosny nastrój odnowionej niewinności. Zaczęło się lato. Byłem w dobrych stosunkach z Klementyną, której asystował wówczas jeden z tych jej głupich młodzików. Po koszmarnych przeżyciach w Kalifornii czułem się wolny i szczęśliwy. Po tych szmirach, przez które musiałem przebrnąć w Ameryce, pragnąłem znów wrócić do Szekspira. Pewien nie zasługujący na zaufanie amerykański reżyser, nazwiskiem Isaiach Mommsen, pozwolił mi zagrać Prospera, moją ostatnią poważną rolę. Lizzie grała Ariela. Była najlepszym, najbardziej uduchowionym Arielem, jakiego w życiu widziałem. To dzięki miłości do mnie tak grała, i właśnie magia teatru sprawiła, że ją pokochałem. Dziwne, ale wtedy czułem, i to uczucie przetrwało we mnie, że pokochałem ją tak, jak gdyby była moim synem. Często powtarzała, że jest moim paziem. Miała ładny, niewielki melodyjny głos i do tej pory dźwięczy mi w uszach piosenka „Ojca morskie tulą fale”, którą śpiewała czysto tym swoim cienkim głosem. Jak się teraz czujesz po tylu latach, mój figlarny duszku? Pamiętam, zagrała kiedyś Cherubina w amatorskim przedstawieniu Figara; myślę, że ten niewielki sukces ceniła sobie najbardziej. Do diabła! Że też dopiero teraz na to wpadłem: Gilbert Opian pewnie widzi w niej chłopca! Moja miłość do Lizzie była w pewnym sensie całkiem niewinna. (Boże, w co ja się wpakowałem z Ritą, Rosiną, Jeanne, Doris i całą resztą.) Tę niewinność zawdzięczałem Lizzie. Była w swej miłości taka subtelna, taka inteligentna. Nigdy nie użyła swego wpływu, żeby mi narzucić jakiekolwiek więzy moralne