Nie wiem czy Bóg istnieje, ale byłoby z korzyścią dla Jego reputacji, gdyby nie istniał" - Renard
Nie możesz wywabić jej i zniknąć. Musisz być przygotowany na to, że takie uzależnienie ma wpływ na poczucie izolacji i że ostatecznie jedno wcale nie wypiera drugiego. Elly na ogół bawiła się ze mną, co było dość oczywiste. Bracia i siostry, a przede wszystkim jej ojciec, mieli do tego większy talent, ale wiele czasu spędzali poza domem. Zostałam więc stałą towarzyszką Elly, która przez ten pierwszy rok moich działań coraz bardziej się ode mnie uzależniała. Skończyły się drzemki; Elly nie raczkowała już sama po dziedzińcu. Najpierw ja zaglądałam tam, gdzie ona, a potem to ona zaczęła chodzić za mną, aż w końcu do rzadkości należały chwile, gdy przebywałyśmy w osobnych pokojach. I właściwie przestała tolerować uczestnictwo innych dzieci w naszych zabawach czy długich spacerach. Z mieszanymi uczuciami obserwowałam to narastające uzależnienie, ale radość pozostawała sprawą najważniejszą. W końcu o to nam chodziło - żeby umiała przebywać z drugą osobą. Jej skłonność do wyłączania się nadal jednak była zbyt silna. Jeśli w pobliżu nie było drugiego 107 dziecka, które mogłoby zawłaszczyć część mojego zainteresowania, Elly beztrosko w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Mogłam wyjść z domu, a ona nawet by tego nie zauważyła. Mogło mnie nie być przez cały dzień, ale wystarczyło, że przez kilka minut rozmawiałam z jej ojcem bądź siostrą, a ona od razu lądowała przy mnie i bawiła się na podłodze, choć za nic nie odwróciłaby się na dźwięk mojego głosu. Powoli uświadamiała sobie obecność innych. Ale na ogół to ja przesiadywałam z nią sam na sam całymi godzinami w opustoszałym domu. Była to przestrzeń, w której nie działo się nic, chyba że sama zainicjowałam jakieś zdarzenie - zwłaszcza w czasie długich, głuchych, północnych zim, gdy dzieci raczej nie mogły pozostawać zbyt długo na dworze, a przynajmniej nie Elly, która przecież sama nie ulepiła śnieżki, nie weszła na ślizgawkę i nie wsiadła na sanki. Choć odpowiadało jej nicnierobienie, to przecież lubiła być zajęta. Sama nie umiała się bawić, ale zawsze chętnie widziała kogoś, kto mógłby zrobić to za nią. Opisałam już wiele naszych zabaw. Oprócz nich utkwiła mi w pamięci jeszcze jedna forma aktywności, o której nie mówiłam, bo nie wiązała się z konkretnymi umiejętnościami: nasze zabawy podobiznami różnych zwierzątek i lalkami. Miałam nadzieję, że za ich pomocą uda się wprowadzić Elly w świat społeczeństwa, o którego istnieniu najwyraźniej nie miała pojęcia. Pokój czterolatka wypełniają namiastki ludzi - miękkie, puszyste, gumowe, ale także realistyczne, z nylonowymi włosami i zamykającymi się oczami. Z biegiem lat uzyskują osobowość i zdobywają imiona. Elly miała swoje, a także te, które zostały po jej rodzeństwie; do swojego niebieskiego misia, wtedy nowego, uśmiechnęła się po raz pierwszy, jeszcze kiedy była całkiem malutka; "miś" był też jej pierwszym słowem. Jedyny obrazek, który rozpoznawała w wieku trzech i pół lat przedstawiał niebieskiego misia. Często bawiła się nim, i to 108 z własnej inicjatywy, podskakiwała z nim w łóżeczku, rzucała go na podłogę, bez jakichkolwiek intencji, nie traktując go jako namiastki człowieka (a właściwie zwierzęcia), nie okazując mu więcej uczucia niż jakiemukolwiek żywemu stworzeniu (człowiekowi bądź zwierzęciu) ze swego otoczenia. Udawało mi się niekiedy wywołać u Elly serdeczny śmiech, gdy aranżowałam zabawę "Miś szedł do dzidzi"; i właśnie słowo "iść" wyrwane z tej zabawy było jednym z jej pierwszych słów. Ale inicjatywa cały czas należała do mnie. Do tego nic lepszego poza chodzeniem nie udawało mi się wymyślić dla misia. Wydawało się, że Elly rozumie tylko najprostsze czynności, jakie można by przypisać misiowi, i to takie, które bezpośrednio wiązały się z nią. Nie ubierała go ani nie rozbierała, nie aranżowała też sytuacji naśladujących te, które zaobserwowała w rodzinie, a kiedy ja próbowałam to robić, nie reagowała. I w końcu nic dziwnego; skoro sama nie naśladowała ani mowy, ani czynności innych, trudno było oczekiwać, że od razu tu zareaguje. Toteż wydało się tym bardziej niezwykłe, że któregoś dnia (miała niespełna dwa i pół roku) z całą stanowczością wzięła swojego misia, posadziła go na krześle obok innych lalek, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się tak, jak uśmiechają się małe dzieci, gdy zrobią coś sprytnego. Była to jedna ze znanych nam jaskółek - tych, które nie czynią wiosny. "Niesłychane", zapisałam w dzienniku; ale nie wynikło z tego nic "słychanego". Jak wtedy, gdy jeden jedyny raz zamiotła po mnie, gdy raz nakarmiła swoją lalkę, nic z tego nie wynikło. O ile postępy robiła w ogóle niewielkie, to w przypadku lalek były one niemal niezauważalne. Elly miała już prawie trzy lata, gdy udało mi się zainteresować ją lalką-dzieckiem. "Zainteresować" to może za duże słowo; po prostu przyglądała się, gdy ja ubierałam lalkę, a później sama te ubranka zdejmowała (choć była jeszcze za słaba, żeby rozpinać zatrzaski) i wybierała inny strój. Oznaczało to jakiś postęp w stosunku , do "iść-iść", no i był na to najwyższy czas; przecież jeszcze nie- 109 dawno osłabiała społeczne odniesienia tej zabawy, biorąc te nowe, kolorowe kształty i zmuszając je, by szły do niej. Zabawa w ubieranie miała schematyczny przebieg: przypadkowo wybrane stroje, ubieranie, rozbieranie. Nic więcej nie dało się tutaj zrobić. I nic dziwnego, Elly pomimo tak wielkiej umiejętności dokładnego rozróżniania kolorów, nie przejawiała żadnego zainteresowania strojami. Minęły dwa miesiące, a my co wieczór w porze przygotowania do snu kontynuowałyśmy tę samą zabawę. Nawet Elly mogło to znudzić - akurat była na etapie zmniejszania liczby strojów - ale moje próby zróżnicowania zabawy czy jej wzbogacenia o naśladowanie różnych sytuacji towarzyskich spełzły na niczym. Niemniej jednak wydawało się, że nastąpiło małe przeniesienie; wszystko zrozumiała właśnie wtedy, gdy do zabawy w "kokoszkę i paluszki" włączyłam lalkę